Zeszyciki na zwięzłe myśli i szkice na kolanie

Zrobiłam kilka malutkich zeszycików. Kombinowałam tak: skoro mi skomplikowane rzeczy wyszły krzywo, to trzeba zrobić kroczek do tyłu i wykonać porządnie coś prostego. Co jest NAJPROSTSZE, a co może potem posłużyć jako Drobne Upominki, Gratisy, Dodatki? No takie zeszyciki z pojedynczej składki. A też je trzeba przecież zrobić dokładnie i z dbałością o szczegóły.

No i planowałam zasadniczo zrobić cztery… ale potem tak mi się dobrze szyło i kleiło… że w końcu… zrobiłam OSIEM 🙂

Są nieduże – na pół zeszytu – w miękkiej tekturkowej oprawce z kieszonką w tylnej części. Z przodu mają okrągłe obrazki, które namalowałam dawniej i COŚ planowałam z nimi zrobić. Każdy ma 24 kartki, jest porządnie zszyty i w ogóle – bardzo przyjemnie się prezentują.

I co? Zadziałało. Zaraz następnego ranka zszyłam i skleiłam dwa solidniejsze, dziesięcioskładkowe bloczki do notesów i tfu, tfu, na psa urok, nic na razie nie jest krzywe 🙂

 

  

Festina lente

albo: jeśli się już zrobiło z entuzjazmu te 298473871 potknięć, należy zastosować autoironię!

No daaaaalej mi krzywo to wszystko wychodzi, ale w przypadku tego notesu akurat nie zmartwiłam się za bardzo. Po pierwsze, bloczek już spisywałam na straty, i uratowało go tylko dość radykalne cięcie mojej Przerażającej Gilotyny. Po drugie, no, na czymś się trzeba uczyć, więc lepiej już na bloczku, który I Tak Nie Jest Idealny. Po trzecie – no jest krzywe, ale jakoś tak mi się podoba i może po prostu zachowam go dla siebie. Bo ma te fajne czarne i białe kartki, więc się będzie dobrze rysowało, i ciekawie. Albo się może kiedyś komuś spodoba.

No więc jedyne, co mi pozostało, to do złocenia na okładce domalować upomnienie w sprawie przyspieszania rozmaitych czynności w oprawianiu, czyli czegoś, czego się nie powinno robić, i potem cisnąć między stokrotki. O, tak:

Mrug, mrug

pawie oczko… Śliczny jest ten papier. Kupiłam go w zeszłym roku na Targach Książki. Opuściłam jak dotąd tylko jedne krakowskie Targi Książki – te pierwsze. Potem już nic mnie nie mogło skłonić do zignorowania ich, i czasami upoluję oprócz książek także piękne papiery.

Ten wystąpił już na tej stronie w kilku moich notesach – dwóch, trzech? Ale po raz pierwszy odgrywa podwójną rolę – wyklejki i obłożenia grzbietu.

Oprócz niego notes ma srebrną oprawę o wyraźnej fakturze, jak zmięty materiał. W środku jest jeden ze szpitalnych bloczków – w kratkę, z ręcznie dzierganą kapitałką w niebiesko-srebrnym kolorze, a zakładką jest niebieska, satynowa wstążeczka. W sumie daje to naprawdę przyjemny notes, w którym pewna miła Wiedźma z Warszawy może już wkrótce napisze sceny i notatki do swojej powieści, a ta powieść będzie naprawdę ciekawa (wiem to, bo czytałam fragmenty i omawiałam rzecz szeroko z Wiedźmą).

Nic nie powiem, tylko tyle, że będzie mi dziko przyjemnie, jeśli jakoś się przyczynię do zainspirowania owej miłej Wiedźmy! Niech się dobrze pisze!


Zielenie, turkusy, otchłanie

– tak jakoś mi się myśli o tych dwóch niewielkich notesach. Ten na górze jest w półmiękkiej oprawie. Grzbiet ma z włoskiego, lekko błyszczącego na wzorach papieru podklejonego cienkim płótnem (tak, te paski na rogach również). Reszta obłożona jest ręcznie pomalowanym lnem, a do malowania dodałam również perłowej farby, więc wszystko lekko błyszczy. Słowem, jest to notes absolutnie bezwstydny i się świecący jak wóz cyrkowy i oczywiście jestem tym niezwykle ukontentowana.

Drugi jest na razie bez żadnych falbanek, a jego największą zaletą jest użyty do oprawy papier – bardzo ładny, zielony, z widocznymi włóknami, a kupiłam go w sklepie artystycznym na przecenie. Uwielbiam przeceniony papier w sklepach artystycznych. Nic a nic mi nie przeszkadzają wystrzępione krawędzie arkuszy, bo i tak je przycinam. Ani plamki, bo odwracam papier na drugą stronę, albo również przycinam. A zamiast płacić za arkusz powiedzmy dwa złote, płacę groszy trzydzieści, i wszyscy są szczęśliwi, i wyklejkę można zrobić bardziej ozdobną 🙂

Jedno jabłko

na okładce tego notesu kojarzy mi się zdecydowanie z Narnią. Ściśle zaś mówiąc – z jabłkiem z „Siostrzeńca czarodzieja”. Tym, które dało początek jabłoni ochraniającej Narnię przed złem. A może z tym, które Aslan ofiarował Digory’emu jako lekarstwo dla mamy. W każdym razie – jabłka są zdecydowanie narnijskie, a drzewo na okładce też jest tak troszenienienienienieczkę inspirowane ilustracjami Pauline Baynes. I kolory są narnijskie. I w ogóle.

Ale też jest to bardzo udany notes pod względem technicznym. Ponieważ bardzo lubię wszystko robić sama, zagruntowałam i pomalowałam płótno, w które jest oprawiony – świetnie się bawiłam eksperymentując z nierównościami i kolorami (trzy kolory czerwieni mianowicie). Papier na wyklejkę to wciąż zapasy papieru Pepin. W środku bloczek uszyty jest z 120 g papieru w kremowym kolorze – akurat na energiczniejsze rysowanie – i ma satynową wstążkę jako zakładkę. Rysunek na okładce wykonałam najpierw żelowym piórem, a potem cienkim pędzelkiem nałożyłam szelakowy złoty tusz (ach, jak ja lubię te tusze).

I wydaje mi się, że udało się bardzo ładnie.

 

Draco nobilis

Jedną z frustrujących cech szpitala jest to, że ciągle tam sprzątają. Miałam wyrzuty sumienia nawet wtedy, kiedy zostawiałam na stoliku pudełeczko farb, pędzelek i kartkę. Łatwo zgadnąć, że rżnięcie tektury nożem i szlifowanie bloków papieru papierem ściernym raczej nie wchodziło w grę. ALE oczywiście przynajmniej da się składać, szyć i kleić bloczki, a także haftować kapitałki. Co też czyniłam – no ale nie daje to takiej satysfakcji, jak wykonanie całej roboty do ostatniego dociśnięcia 🙂

Tak więc, wypuszczona chwilowo ze szpitala na wolność, rzuciłam się do ukochanej pracy i zrobiłam już kilka przyjemnych notesów. Jeden z nich, ze smoczym jajem, nawet powędrował do nowego Właściciela – i mam nadzieję, że będzie dobrze służył. Prezentuje się jak poniżej – zapomniałam zrobić fotki przed wydaniem, ale szczęśliwie dostałam zdjęcia.

Jest oprawiony w zamszową skórkę i ręcznie malowane płótno lniane. Smocze jajo jest z wyszlifowanego fimo, a napis wykonany złotym tuszem (uwielbiam tusze ostatnio!). Wyklejka jest z papieru Pepin – nieodmiennie ulubionego.

Strasznie dziwnie było mi pracować po dłuższej przerwie, ale wreszcie ręce mi służą jak należy. Co za ulga.

Kotek dla panienki

okazał się być słusznym rozwiązaniem – kotki, co szczęśliwie wyszło na jaw po wręczeniu prezentu, są jej ulubionymi zwierzętami.

Nie mogę powiedzieć, żebym się specjalnie zdziwiła – są tacy ludzie, którzy NIE lubią kotków?… Ale notes robiło się cudownie – znana technika i wszystko, za to zdobienie tylko lekko wybadane przy okazji mopsa z bitą śmietaną (o nim parę wpisów wcześniej).

Noo, wyszło na jaw, że to zdobienie trzeba jeszcze nieco dopracować – metoda przyklejania okazała się nie być idealna – ale teraz już będę wiedziała, co i jak. Zaś malowanie koteczka jak żywego to sama przyjemność, oczywiście.

A efekt jest taki – na fb te zdjęcia już były, ale bez opisów 🙂

wp_20161205_10_57_17_pro

wp_20161205_10_58_53_pro

wp_20161205_10_59_00_pro

Powstrzymajcie moją rękę…

albowiem robiąc ten notesik przeżyłam prawdziwy zdobniczy odjazd. Przyklejałam to wszystko jak szalona, bo jakoś tak w głowie mi się zakodowało, że im więcej będzie na nim błyskało, tym będzie bardziej oczywiste, jak bardzo jestem wdzięczna i ile przyjaznych uczuć kłębi mi się w środku.

Ten notesik bowiem był prezentem pod choinkę – dla Ani, która w moim imieniu nieustraszenie zagłębia się w ohydne odmęty Facebooka, która poza tym jeszcze niezliczoną ilość razy wytłumaczyła mi, jak działają Różne Straszne Rzeczy w Realnym Świecie i która na dodatek uważa, że zwalanie jej na Pyrkonie na głowę stoiska na długie godziny to dobra zabawa. No więc zrozumiałe jest, że co przykleiłam jedną błyskotkę, to przepełnione wdzięcznością serce domagało się kolejnych 🙂

Ale się udało. Jestem z niego zadowolona – a co ważniejsze, zadowolona jest też i właścicielka, która moje błyskotkowe opętanie życzliwie skomentowała, że każda z nas okazjonalnie ma w sobie coś ze sroki 🙂

 

wp_20161205_12_25_31_pro

wp_20161205_12_25_38_pro

wp_20161205_12_25_51_pro

Na choince

– co mogę mianowicie mieć na choince? (nie licząc oczywiście dwóch x-wingów, figurki ulubionego Jedi oraz TARDIS)

No książki oczywiście. Są malusieńkie – niewiele większe od pudełka zapałek – ale uszyte, wyklejone i oprawione najstaranniej, jak potrafiłam.

Zamiast zakładki tylko mają wklejone wieszadełko!

Wyglądają o, tak:

wp_20161221_20_08_03_pro

wp_20161221_20_09_00_pro

wp_20161221_20_09_53_pro

Warsztaty

– spędziłam uroczy, chociaż bardzo pracowity, weekend na warsztatach introligatorskich prowadzonych przez Jana Grochockiego dla szkoły Kaligraf. Bardzo, ale to bardzo przyjemne to były godziny. Chociaż bowiem można się naprawdę dużo nauczyć samemu, trudno nie docenić  możliwości dopytania, pogłębienia jakiegoś tematu albo po prostu – pracy pod okiem kogoś, kto wie, o co chodzi.

Warsztaty były kameralne – z pięcioma uczestniczkami – i mam miłe uczucie, że znowu zrobiłam jakiś postęp. Ciekawa rzecz, ale nigdy w życiu nie czułam potrzeby stawiania sobie specjalnie jakichś wyzwań. W ogóle wyzwania traktuję jako rodzaj, no, ataku i w odpowiedzi na wyzwanie zwykle staję słupka i zaczynam walić na oślep, w nadziei, że sobie pójdzie. A tak się jakoś dzieje, że z oprawianiem, szyciem, ozdabianiem i wszystkim mam wciąż ochotę jeszcze i jeszcze sobie docisnąć śrubę (bardzo stosowna metafora dla tej okazji).

Poniżej – efekty mojej pracy. Wiadomo, że idealne to absolutnie nie jest, ale… jak na tyle nowych rzeczy, których się nauczyłam… pozwalam sobie na sapnięcie z zadowoleniem.

wp_20161219_11_29_12_pro

wp_20161219_11_29_24_pro

wp_20161219_11_30_04_pro

wp_20161219_11_30_12_pro