Bardzo lubię robić notesy dla konkretnych osób – jak wielokrotnie wspominałam, najprzyjemniejsze jest w tym to, że ma się do czynienia z uważnością i życzliwością. To powoduje przecież, że wiemy, co lubi ktoś, kogo chcemy obdarować. Uwielbia kolor fioletowy? Fascynują go konie? Lubi biżuterię? Dobrze czuje się w lesie? Z pasją hoduje hortensje? A może nakręca ją sport?… Trzeba się przecież przyjrzeć, i to życzliwie właśnie, żeby to wiedzieć.
Więc zawsze mi jest miło, kiedy ktoś zamawia notes na prezent. Tak jak ten! Wszystko w nim jest ważne – kolory, formy i wesoły pies.
Oprawa jest płócienna – śliczne, czarne płótno, przerwane kolorową okleiną w plamki. Z tej samej okleiny zrobiłam kapitałki. Muszę przyznać, że ostatnio bardzo chętnie robię kapitałki w ten sposób – nawiązując do innych elementów oprawy. Może to nie jest to samo, co ręczne ich szycie, ale też ma swoje zalety.
Etui oczywiście powtarza elementy okładki – jest kartonowe.
I złocenie – złocenie wymagało oczywiście kilku wstępnych rysunków, a na pewno nie spodziewałam się, że będę w życiu rysować tyle psów! Ale myślę, że ten jest wystarczająco wesoły.
Papier w środku to takie rozmaitości, z czarną składką w środku, co przy okazji ładnie nawiązuje do pasków i czerni z oprawy.
I już jest bardzo fajny notes, w sam raz, żeby go podarować miłej osobie.
Mam wielki sentyment i szacunek do bibliotek i bibliotekarzy, nie tylko z powodu wykształcenia i zawodowych powiązań, ale po prostu dlatego, że biblioteki są w naszym pokręconym świecie niezwykłymi, jasnymi punktami. Nie da się ukryć, że w podejściu do nauki i wiedzy nastąpił w ostatnich dziesięcioleciach pewien regres: niedawno jeszcze można było opinii publicznej w miarę dorzecznie opowiadać o kolonizacji Marsa, a teraz trzeba ją przekonywać, że Ziemia jednak nie jest płaska.
Całe szczęście mamy biblioteki. I bibliotekarzy. Jakoś nas przepchną, zobaczycie! I dlatego właśnie, kiedy się dowiedziałam, że kalendarz ma być dla pani z biblioteki naukowej, zastrzygłam radośnie uszami i rzuciłam się wyszukiwać odpowiednią estetykę – i znalazłam. Mam takie piękne papiery (niezawodny Pepin Press) z deseniami z lat 20, i między innymi znalazł się tam cudowny wzór w technomotyle. Już go kiedyś użyłam – do notesu, który miał też technomotyla z FIMO na okładce – i niestety na przyszłość nie zostało mi go już wiele, ale mógł zabłysnąć na tym kalendarzu 🙂 Cała reszta podporządkowana została technomotylowi!
I tak, tonacja kolorystyczna utrzymana jest w tych szarościach, złotach i brązach, przy czym przepięknie tu pasowały paseczki skóropodobnej okleiny. Doszyty do kalendarza notes ma kilka składek z kremowego papieru, zaś papierowe etui jest beżowe. Do tego – złote wstążeczki, a złote wyklejki wzmocnione zostały na zgięciach paskami tejże okleiny, co na okładce (oprócz estetycznego, ma to również i wzmacniające znaczenie, ponieważ złoty karton zawsze budzi we mnie liczne podejrzenia na temat trwałości tej złotej warstwy i wolę go wzmacniać na zgięciach, tym bardziej pracujących).
Wykończenie to kilka subtelnych złoceń, w tym data, i już jest – elegancki i wyjątkowy, w sam raz do zadań specjalnych: przeprowadzenia ludzkości przez mroki 🙂
Muszę tu przyznać, że jako matka synów poniosłam pewną bardzo dotkliwą klęskę: nigdy nie nauczyłam się rysować im porządnych aut. Statki pod żaglami – proszę bardzo. Zamki, rycerze i smoki? Jak najbardziej. A autka wychodziły mi, i nadal wychodzą, jakieś takie pokraczne. Nijak im do tych gładkich, seksownych dizajnów, rysowanych przez opalonych milionerów o śródziemnomorskiej urodzie.
Tajemnica kryje się tu być może w fakcie, że samochody w ogóle do mnie nie przemawiają. Umiem się, jak najbardziej, ucieszyć, kiedy ktoś sympatyczny dzieli się ze mną swoją pasją do nich, doceniam ich użyteczność, ale kurczę, no nie mówią do mnie one nic, może poza tym, żebym zapięła pasy. I przyszła kryska na Matyska… Albowiem przyszło mi robić kalendarz dla prawdziwego wirtuoza kierownicy i znawcy przedmiotu, natchnionego instruktora jazdy i miłośnika motoryzacji. Można sobie wyobrazić, jak straszliwie byłam stremowana.
Ale minęły już czasy, kiedy taka sytuacja kazałaby mi powiedzieć skromnie „o, nie, tego to może jednak ja nie umiem”. Obecnie stosuję zupełnie inną strategię: kiedy słyszę szaloną rzecz, której nigdy jeszcze nie robiłam i której pojęcia nie mam, czy sprostam, mówię, nadal skromnie: „ależ jasne, to świetny pomysł, zaraz coś wymyślimy!” – a potem, oczywiście, idę do łazienki, żeby przez pięć minut dla uspokojenia obgryźć paznokcie i potłuc głową w ścianę.
Nie rozgadując się już więcej, oto kalendarz na temat Alfa Romeo 🙂 Jakoś tak mi się zafiksowało, że Właściciel kalendarza, mój Stryj, lubi te samochody, przynajmniej wnioskując z tego, że na tablicowej ścianie pokoju mojego starszego syna wpisał się rysuneczkiem jednego z nich. Nie było szans, żebym sama z siebie dokonała tu jakichś cudów, poszukałam więc dostępnych w sieci planów, szkiców, reklam i wizji artystycznych różnych modeli Alfa Romeo i zestawiłam je w wyklejki. Swoją drogą, serio, podziwiam te wszystkie plany techniczne, są naprawdę bardzo piękne.
Następnie oprawiłam kalendarz (plus doszyty zeszycik 🙂 ) w czarne płótno. Jakoś tak wyszło, że ostatnio dużo go używam! Na czarnym płótnie natomiast… Wdech – wydech!…walnęłam, przyznaję, że według zdjęcia, rysunek wyzłocony folią na gorąco, a przedstawiający Alfa Romeo, ten taki zeszłoroczny model Quadrifoglio. Oczywiście jeszcze kilka dni wcześniej pojęcia nie miałam, że coś takiego w ogóle istnieje, albowiem nigdy jeszcze nie łamałam sobie głowy, na co wydam zbywające mi 480 tysięcy złotych. Jednakże samochód wydał mi się ładny i na dodatek znalazłam przyjemne dynamiczne zdjęcie. Nie ma sposobu, żeby te wszystkie detaliki tak naprawdę idealnie oddać w złotej folii – by się one rozmazały ze sobą po prostu – ale zawzięłam się i złociłam jak nakręcona. Dwa razy się poparzyłam!
Ale było warto, bo pomściłam wszystkie moje macierzyńskie porażki: autko wygląda po mojemu naprawdę w porządku, a Stryj wprawdzie jest człowiekiem uprzejmym i raczej by mi nie powiedział, gdybym całkowicie nawaliła, ale wydaje mi się, że mu się spodobało.
Uff! To się nazywa wyjść, a właściwie wyjechać, i to z piskiem opon, poza swoją strefę komfortu.
Zawsze bardzo podobały mi się smoki w wydaniu azjatyckim. Bardzo! Zwłaszcza wąsy, ale w ogóle wszystko jest w nich świetne: piękne tekstury i formy, mądry wyraz pysków. Ogromnie są urodziwe. Tym bardziej mnie ucieszyło, kiedy nadarzyła się okazja zrobienia kalendarza z jednym z tych niezwykłych stworzeń.
Kalendarz jest zszyty z notesem, ma dodatkowe kieszonki, wyklejkę z prześlicznego papieru Pepin w chiński wzór smoków i motyli – jeden z moich najulubieńszych, z tych, których zawsze mi szkoda używać BO CO BĘDZIE JAK SIĘ SKOŃCZĄ? Ale to wszystko nadal jest normalne, tak samo jak i fakt, że oprawę zrobiłam twardą, w czarnym płótnie, i czerwone detale wykończenia. Bardzo ładnie i w ogóle, ale nie szaleńcze, prawda?
Co w tym kalendarzu jest absolutnie szalone, to złocenie smoka. Zrobione całkowicie i absolutnie odręcznie moją toporną nieco kolbą do wypalania, wymagało śmiertelnie pewnej ręki, cierpliwości i samozaparcia – samych łusek są jakieś dzikie ilości, a jeszcze pazury, a cieniowania, a wąsy, a płytki, a kły! smok rozciąga się przez przód i tył okładki, a na przodzie dodałam też narożniki ramki. Makabrycznie dużo czasu to zajęło, ale warto było, proszę tylko spojrzeć – bardzo porządny smok.
Do tego doszło ochronne etui z kartonika (ze wstążeczką wykończoną smoczym płomykiem 🙂 ) i kalendarz powędrował do swojego Właściciela (onieśmielająco poważnego człowieka), gdzie mam nadzieję, że Będzie Się Przydawać.
Jedno z najbardziej uroczych zadań, jakie miałam przed sobą przed świętami, to było zrobienie kalendarza z doszytym notesem dla Pani uczącej matematyki. Na okładce miały być różne cyferki i wzory, i wykresy, ale nie tylko – dodatkowo powinny się też były na niej znaleźć, odrysowane wedle zdjęcia, trzy domki letniskowe.
I słońce.
Można sobie wyobrazić, że tak precyzyjnie określone życzenie wymagało starannego projektu. Usiadłam więc z linijką i cyrklem, a ponieważ moja pamięć nie potrafiła przywołać absolutnie żadnego wzoru ani wykresu matematycznego poza twierdzeniem Pitagorasa oraz Pi do dwóch miejsc po przecinku, otworzyłam również różne strony, które kusiły, że zawierają różne całki i inne różniczki (…wyniczki odejmowanka…). Nie no, naprawdę, mój szacunek do ludzi ogarniających matematykę jest bardzo wielki. Ja to jednak głównie to, czego używam, czyli po prawdzie niewiele.
Jednakowoż po długiej i mozolnej pracy koncepcyjnej wzór narysowałam i wykreśliłam, uwzględniając także zamówione domki, cokolwiek geometryczne słońce i w ogóle. Zszyłam kalendarz z dodatkowym papierem. Wyklejki zaprojektowałam w bardzo delikatne, tu i ówdzie muśnięte na złoto też różne takie matematyczne, na niebieskim tle. Okładka – w granatowe, moje ulubione płótno. I złocenie wedle wzoru.
Jeju, jaką ja miałam tremę! Ostatecznie dla mnie nie byłoby żadnej różnicy, czy gdzieś wpiszę x czy y, ale Właścicielce pewnie by zrobiło… więc się bardzo pilnowałam, żeby gdzieś nie zgubić jakiejś ważnej cyferki czy co.
Ogólnie jednak jestem całkiem dumna z efektu. Jak na gruby kalendarzonotes, nie jest to nawet straszliwa cegła – co zawdzięcza częściowo użyciu dwóch warstw beermaty jako okładki zamiast bardziej zbitej tektury, przyjemnie leży w ręce, a poza tym ma złocenie, jakiego na sto procent nie ma nikt na świecie – uszyte dokładnie pod konkretną Właścicielkę.
Mam nadzieję, że Właścicielka się ucieszyła – mnie na pewno byłoby miło, gdyby ktoś tak dobrze mnie znał i chciał dla mnie prezentu tak bardzo zaadresowanego właśnie do mnie.
Czasami po tych wszystkich skomplikowanych i pracochłonnych notesach i kalendarzach mam ochotę zrobić coś zupełnie prostego – co nie znaczy wcale, mam nadzieję przynajmniej, że brzydkiego. Takim zestawem – dla mnie właśnie na tyle dobrze już znajomym, że obecnie dosyć łatwym – jest na przykład oprawa płócienna ze złoceniem folią na gorąco.
Żeby sobie rzecz jeszcze bardziej ułatwić, użyłam gotowego, kupionego bloku w kropki. Barrrrdzo rzadko nie szyję bloków sama, a nawet kiedy używam takich kupionych, z reguły doszywam do nich jeszcze mnóstwo własnoręcznie zrobionych części – innych papierów, przekładek, czego tam chcieć. Ale tym razem – po prostu zrobiłam sobie taki zeszyt. W czerwonej oprawce wypukłą ramką. W ramce gwiazda, taka mocno techniczna zresztą.
Patrzę sobie na ten notes i myślę, że dobry on jest. Czasami człowiek musi się zatrzymać. Zrobić coś prostego. Pod złotą gwiazdą.
Iiiiii czwarty z okienkowej kolekcji notes, tym razem z obrazkiem przedstawiającym grzybki w jesiennym lesie.
Ten jest troszeczkę inny. Zasadnicza koncepcja jest wprawdzie ta sama: okładka z okienkiem i akwarelą, kolorowe kartki wewnątrz, ale spróbowałam trochę innego wykończenia tegoż okienka: widoczne brzegi w zagłębieniu pomalowałam również farbami, utrzymując się w palecie barw z akwarelki – zielenie, brązy, niebieskości.
Bardzo mi się ten efekt spodobał i już kombinuję, jak go powtórzyć, albo może i trochę jeszcze zmodyfikować. W każdym razie, na pewno jeszcze będę coś podobnego próbowała obmyślić.
A reszta notesu? Reszta notesu to wykończenia: złota kreseczka dookoła okładek, wyklejka z indyjskim batikiem (Pepin), a wreszcie – trzy wstążeczki pod kolor.
Muszę, nawiasem mówiąc, wspomnieć, że nazbierałam już całkiem sporą kolekcję wstążek na zakładki. Cała pasmanteria! Przyznaję, że mam do nich słabość.
Ale czy nie dodają te detale urody notesowi? Jest bardzo ładny: kolorystycznie harmonijny, przyjemnie się go trzyma w dłoni. Zakładam, że i pisać czy rysować powinno się w nim miło.
Notes z nawiązaniami do „Małego Księcia” – to temat. W konkretnym zestawie kolorów. Papier w określonych proporcjach białego i kolorowego. Kieszonka. Ha! Lubię takie zadania, bo zmuszają do kreatywnego podejścia.
Po przeszukaniu różnych archiwalnych materiałów znalazłam reprodukcje rękopisów do „Małego Księcia” i szkice ilustracji, jakie de Saint-Exupéry nakreślił w tekście. Wykorzystałam je do wyklejek i na okładce.
Na wyklejkach dodałam ponadto kilka rysuneczków nawiązujących do ilustracji z książki. I wreszcie, z przodu i z tyłu okładki wyzłociłam folią szkice Małego Księcia i Lisa.
Całość jest oprawiona w granatowe płótno introligatorskie, mój autorski papier klajstrowy i poskładane wydruki rękopisów, na pomarańczowym papierze.
W środku jest najpierw kilka składek białego papieru, następnie różowy, i wreszcie znów biały. Na trzeciej stronie okładki jest kieszonka z tegoż co wyklejki, pomarańczowego papieru zadrukowanego rękopisami, a na drugiej – pasek papieru klajstrowego do wsuwania karteluszków. No i jest jeszcze gumeczka – wklejona z tyłu – i trzy zakładki. Uff! Tyle drobiazgów i szczegółów!
Ale uważam, że notes jest dzięki temu naprawdę osobisty, nawet bardziej, niż gdyby miał gdzieś taką typową personalizację, bo jest naprawdę współtworzony przez Właścicielkę.
Czas, jak to on, płynie! Ledwo co urodził się nam w rodzinie mały chłopczyk, a tu już przyszły jego pierwsze urodziny. Obeszliśmy je wesoło, a z tej okazji uszyłam, wykleiłam i wypieściłam album na zdjęcia, w prezencie, na pamiątkę.
Zdecydowałam się na tonację złoto-niebieską. Zaczęłam więc od uszycia niebieską nitką kartek, jakich już używałam do albumów, w kolorze złocistego toffi. Na grzbiet wybrałam podobne płótno. Na wyklejki – niebieski papier, do którego specjalnie narysowałam i opracowałam wzór w zabawki i gwiazdki, i kółeczka. Do tego – niebieskie wstążeczki. A ponieważ nie miałam nic odpowiednio niebieskiego, a nie za bardzo poważnego, i jeszcze takiego, żeby się na tym dało pozłocić ładnie, na resztę okładki – to raz-dwa zrobiłam jeszcze, korzystając z pięknej pogody, kilka arkuszy niebieskiego papieru klajstrowego! Były w prążki i w robione pędzlem „chmurki”, z czego zgodnie z mężem wybraliśmy wersję chmurkową.
Złocenie składa się z inicjału, dużego i efektownego, na pierwszej stronie okładki, mniejszego inicjału na grzbiecie, i wzoru chmurkowo-loczkowego, takiego dość rozwianego, na skrzydełkach grzbietu.
Wszystko wiąże się na wspomniane niebieskie wstążeczki, a oprócz tego napisałam też i karteczkę – niebieskimi pisakami do kaligrafii.
Oczywista, że sam obdarowany niespecjalnie się przejął, albowiem zupełnie naturalnie dla swojego wieku zignorował większość zamieszania i skupił się na rzucaniu piłeczki psu oraz na ujeżdżaniu efektownego mercedesa-jeździdełka, ale było to dokładnie to, co powinno robić zdrowe i wesołe dziecko. Z przyjemnością patrzyło się na to bystre spojrzenie i radosną buzię! A album przyda się, żeby je udokumentować do późniejszego docenienia 🙂
Co człowiek może, jak się zrobi tak ciemno? No może zrobić zieloniutki notes.
Składniki na ten smakowity zestaw leżały na moim stole już dłuższą chwilę i w końcu koniunkcje planet zagrały, wiatr powiał z dobrej strony i oto zrobiłam notes zielony, a zdobiony złotą folią. Poszedł na to chyba najpiękniejszy arkusz papieru klajstrowego z tego lata.
Już w jednym notesie wypróbowałam złocenie papieru klajstrowego tak, żeby wyglądał jak marmurowe żyłkowanie. Spodobał mi się ten efekt tak bardzo, że w tym zielonym go powtórzyłam o wiele śmielej i nadal mi się podoba!
W środku jest natomiast kremowy papier – taki troszkę sztywniejszy. Wyklejki tym razem nie odgrywają głównej roli, ale i tak wybrałam dwie przyjemne przypadkowe kartki. Czemu przypadkowe? 🙂 A bo kupiłam w mojej ulubionej hurtowni rzecz wspaniałą, mianowicie przecenione papiery na kilogramy. W naprawdę fajnej cenie mają oni dostępne pozostałości z ryz, a także kartki prawdopodobnie ze skrajnych końców barwienia w masie, bo są przypadkowo cieniowane, albo w obłoczki, albo nierówno farbowane. Ja je uwielbiam, i tak właśnie weszłam w posiadanie brązowego papieru z nierównymi przejaśnieniami. Zachwycające.
Wszystko to złożyło się na bardzo ładny, klasyczny szkicowniczek.