Z wesołym psem

Bardzo lubię robić notesy dla konkretnych osób – jak wielokrotnie wspominałam, najprzyjemniejsze jest w tym to, że ma się do czynienia z uważnością i życzliwością. To powoduje przecież, że wiemy, co lubi ktoś, kogo chcemy obdarować. Uwielbia kolor fioletowy? Fascynują go konie? Lubi biżuterię? Dobrze czuje się w lesie? Z pasją hoduje hortensje? A może nakręca ją sport?… Trzeba się przecież przyjrzeć, i to życzliwie właśnie, żeby to wiedzieć.

Więc zawsze mi jest miło, kiedy ktoś zamawia notes na prezent. Tak jak ten! Wszystko w nim jest ważne – kolory, formy i wesoły pies.

Oprawa jest płócienna – śliczne, czarne płótno, przerwane kolorową okleiną w plamki. Z tej samej okleiny zrobiłam kapitałki. Muszę przyznać, że ostatnio bardzo chętnie robię kapitałki w ten sposób – nawiązując do innych elementów oprawy. Może to nie jest to samo, co ręczne ich szycie, ale też ma swoje zalety.

Etui oczywiście powtarza elementy okładki – jest kartonowe.

I złocenie – złocenie wymagało oczywiście kilku wstępnych rysunków, a na pewno nie spodziewałam się, że będę w życiu rysować tyle psów! Ale myślę, że ten jest wystarczająco wesoły.

Papier w środku to takie rozmaitości, z czarną składką w środku, co przy okazji ładnie nawiązuje do pasków i czerni z oprawy.

I już jest bardzo fajny notes, w sam raz, żeby go podarować miłej osobie.

Z piskiem opon

Muszę tu przyznać, że jako matka synów poniosłam pewną bardzo dotkliwą klęskę: nigdy nie nauczyłam się rysować im porządnych aut. Statki pod żaglami – proszę bardzo. Zamki, rycerze i smoki? Jak najbardziej. A autka wychodziły mi, i nadal wychodzą, jakieś takie pokraczne. Nijak im do tych gładkich, seksownych dizajnów, rysowanych przez opalonych milionerów o śródziemnomorskiej urodzie.

Tajemnica kryje się tu być może w fakcie, że samochody w ogóle do mnie nie przemawiają. Umiem się, jak najbardziej, ucieszyć, kiedy ktoś sympatyczny dzieli się ze mną swoją pasją do nich, doceniam ich użyteczność, ale kurczę, no nie mówią do mnie one nic, może poza tym, żebym zapięła pasy. I przyszła kryska na Matyska… Albowiem przyszło mi robić kalendarz dla prawdziwego wirtuoza kierownicy i znawcy przedmiotu, natchnionego instruktora jazdy i miłośnika motoryzacji. Można sobie wyobrazić, jak straszliwie byłam stremowana.

Ale minęły już czasy, kiedy taka sytuacja kazałaby mi powiedzieć skromnie „o, nie, tego to może jednak ja nie umiem”. Obecnie stosuję zupełnie inną strategię: kiedy słyszę szaloną rzecz, której nigdy jeszcze nie robiłam i której pojęcia nie mam, czy sprostam, mówię, nadal skromnie: „ależ jasne, to świetny pomysł, zaraz coś wymyślimy!” – a potem, oczywiście, idę do łazienki, żeby przez pięć minut dla uspokojenia obgryźć paznokcie i potłuc głową w ścianę.

Nie rozgadując się już więcej, oto kalendarz na temat Alfa Romeo 🙂 Jakoś tak mi się zafiksowało, że Właściciel kalendarza, mój Stryj, lubi te samochody, przynajmniej wnioskując z tego, że na tablicowej ścianie pokoju mojego starszego syna wpisał się rysuneczkiem jednego z nich. Nie było szans, żebym sama z siebie dokonała tu jakichś cudów, poszukałam więc dostępnych w sieci planów, szkiców, reklam i wizji artystycznych różnych modeli Alfa Romeo i zestawiłam je w wyklejki. Swoją drogą, serio, podziwiam te wszystkie plany techniczne, są naprawdę bardzo piękne.

Następnie oprawiłam kalendarz (plus doszyty zeszycik 🙂 ) w czarne płótno. Jakoś tak wyszło, że ostatnio dużo go używam! Na czarnym płótnie natomiast… Wdech – wydech!…walnęłam, przyznaję, że według zdjęcia, rysunek wyzłocony folią na gorąco, a przedstawiający Alfa Romeo, ten taki zeszłoroczny model Quadrifoglio. Oczywiście jeszcze kilka dni wcześniej pojęcia nie miałam, że coś takiego w ogóle istnieje, albowiem nigdy jeszcze nie łamałam sobie głowy, na co wydam zbywające mi 480 tysięcy złotych. Jednakże samochód wydał mi się ładny i na dodatek znalazłam przyjemne dynamiczne zdjęcie. Nie ma sposobu, żeby te wszystkie detaliki tak naprawdę idealnie oddać w złotej folii – by się one rozmazały ze sobą po prostu – ale zawzięłam się i złociłam jak nakręcona. Dwa razy się poparzyłam!

Ale było warto, bo pomściłam wszystkie moje macierzyńskie porażki: autko wygląda po mojemu naprawdę w porządku, a Stryj wprawdzie jest człowiekiem uprzejmym i raczej by mi nie powiedział, gdybym całkowicie nawaliła, ale wydaje mi się, że mu się spodobało.

Uff! To się nazywa wyjść, a właściwie wyjechać, i to z piskiem opon, poza swoją strefę komfortu.

Jak dodać życiu blasku

Odpowiedź jest prosta i oczywista: cekiny i kryształki i cyrkonie i szkiełka. Notes miał pogodzić tę prawdę z jednak pewną powściągliwością i smakiem, i mam wrażenie, że całkiem się to udało w tym oto notesie.

Początkowo myślałam, żeby błyszczący aspekt notesu 🙂 zrealizować przez wyzłocony na okładce wzór i go uzupełnić przyklejonymi szkiełkami i kryształkami, okazało się jednak, że chodziło bardziej o cekiny – i wystraszyłam się, że je mam przyszywać jeden obok drugiego (matko z córką). Całe szczęście udałam się jednak w kierunku pasmanterii i ustaliłam istnienie cekinowych i cyrkoniowych taśm i tasiemek. Bardzo różnych! Ta różnorodność bardzo mi się spodobała i już wkrótce zaczęłam eksperymentować z przyklejaniem ich i układaniem.

Całe to bogactwo wylądowało na czarnym, schludnym płótnie introligatorskim, takim przyjemnie gładkim. W środku są kartki przetykane różnobarwnymi papierami (pasującymi do cekinowych taśm), wklejone kieszonki, a wyklejki są na moim ulubionym, żółciutkim papierze Keaykolour zadrukowanym drobnymi gałązkami (z tyłu jest opaska na ewentualne karteluszki). Plus kolorowe zakładki, dobrane kolorami do taśm oczywiście.

Jedyne, czego nie byłam w stanie opanować, to zawijania się cekinów na brzegu notesu. No niestety – cekiny na krawędziach odstają, ale może kiedyś jeszcze wymyślę na nie lepszy sposób, a na razie cieszę się, jak wszystko to wyszło wesoło, odważnie i kolorowo.

Chiński smok

Zawsze bardzo podobały mi się smoki w wydaniu azjatyckim. Bardzo! Zwłaszcza wąsy, ale w ogóle wszystko jest w nich świetne: piękne tekstury i formy, mądry wyraz pysków. Ogromnie są urodziwe. Tym bardziej mnie ucieszyło, kiedy nadarzyła się okazja zrobienia kalendarza z jednym z tych niezwykłych stworzeń.

Kalendarz jest zszyty z notesem, ma dodatkowe kieszonki, wyklejkę z prześlicznego papieru Pepin w chiński wzór smoków i motyli – jeden z moich najulubieńszych, z tych, których zawsze mi szkoda używać BO CO BĘDZIE JAK SIĘ SKOŃCZĄ? Ale to wszystko nadal jest normalne, tak samo jak i fakt, że oprawę zrobiłam twardą, w czarnym płótnie, i czerwone detale wykończenia. Bardzo ładnie i w ogóle, ale nie szaleńcze, prawda?

Co w tym kalendarzu jest absolutnie szalone, to złocenie smoka. Zrobione całkowicie i absolutnie odręcznie moją toporną nieco kolbą do wypalania, wymagało śmiertelnie pewnej ręki, cierpliwości i samozaparcia – samych łusek są jakieś dzikie ilości, a jeszcze pazury, a cieniowania, a wąsy, a płytki, a kły! smok rozciąga się przez przód i tył okładki, a na przodzie dodałam też narożniki ramki. Makabrycznie dużo czasu to zajęło, ale warto było, proszę tylko spojrzeć – bardzo porządny smok.

Do tego doszło ochronne etui z kartonika (ze wstążeczką wykończoną smoczym płomykiem 🙂 ) i kalendarz powędrował do swojego Właściciela (onieśmielająco poważnego człowieka), gdzie mam nadzieję, że Będzie Się Przydawać.

Zamaskowany

W kopercie z próbkami od Winter.pl była również i taka w kolorze czarnym. Mam inne czarne płótno, ale to było nie takie gładkie, o wyrazistszej fakturze, wyglądało jak rzadziej tkane – bardzo efektowne. I ono mi pasowało do jakiegoś kontrastu. Na przykład czerwieni. A skoro taki zestaw kolorów, to mnie osobiście on się szalenie kojarzy z Dalekim Wschodem. Ale zrobiłam też już dość dużo delikatnych i ozdobnych wzorów, więc najwyższa pora była, by zrobić coś bardziej zdecydowanego i groźnego.

Wciągnięci w refleksje synowie poradzili mi japońskie demony, a kiedy się zaczęłam wgłębiać w temat, wpadły mi w oko samurajskie maski. Jakie one są świetne! Odwzorowałam więc jedną taką maskę na tekturce, wycięłam, pomalowałam i polakierowałam, i znowu pomalowałam, potem wysuszyłam, nastąpiło kilka katastrof, akcji ratunkowych… i w końcu przykleiłam wersję, która mi się podobała. Do tego kalendarzyk zszyty z notesem, z czerwonymi brzegami. Czerwone zakładki. I papier na wyklejki – Pepin z japońskim wzorem sosen.

Groźna ta maska jest! Zdecydowanie, będzie to kalendarz dla kogoś nieustraszonego 🙂

Absorpcja, poniekąd

Jednym z moich ulubionych typów notesów są te, które wykorzystują stare okładki książek. Zrobiwszy ich już pewną ilość, stwierdzam, że należy z nimi postępować w pewien określony sposób. Po pierwsze – do gładkich zazwyczaj okładek dobierać możliwie efektowne wzory czy kolory (albo jedno i drugie) wyklejek. Po drugie, strasznie uważać przy docinaniu. Po trzecie, starać się jak najmniej rozwalać z oryginalnej okładki. I już można się cieszyć notatnikiem udającym Coś Zupełnie Innego.

Ta okładka jest w szczególnie dobrym stanie – ma zaledwie troszeczkę wystrzępień i może ze dwa otarcia, złocenie nie jest starte, nawet wyklejki leżały grzecznie doklejone. No więc jej za bardzo nie ruszałam, według zasady numer trzy, tylko docięłam papier (zasada numer dwa) i wykończyłam wyklejką w wyrazisty, biało-czarny wzór z papieru Pepin (zasada numer jeden) 🙂

Do tego nie pasowały mi jakoś kapitałki ani z metra, ani wyszywane, więc zrobiłam je z płótna na sznurku i dokleiłam. Muszę przyznać, że bardzo lubię takie gładkie, i skórzane i płócienne.

Początkowo chciałam, żeby notes był wiązany na złote wstążeczki, ale przymierzyłam je i doszłam do wniosku, że nie, nie potrzeba. To ma być coś prostego i stanowczego, żadnych ozdóbek.

Czerń trochę wytarta, ale dzięki temu nawet bardziej efektowna. O. Coś takiego.

Pod gałęzią

Notes jest niewielki, ale grubiutki – 176 kartek, jeśli dobrze policzyłam, białych, czarnych i popielatych z papieru eko. Wyklejkę ma bardzo przyjemną, w drobne listki, które sama tymi rękami narysowałam wypróbowując nieznany wcześniej program graficzny, który mnie ostatnio wielce raduje, mianowicie Kritę.

A okładka jest z czarnego, pięknego płótna, czarrrrrrrrnego jak kruk w luksusowym wydaniu wierszy Poego. A na okładce jest gałąź narysowana i namalowana, biała, akrylem i tuszem.

Bardzo lubię rysować wszelkie drzewne rzeczy, a gałązki to już zwłaszcza, i aż dziw, że co drugi z moich notesów nie ma wszędzie gałęzi. No cóż – zostało to po części niniejszym poprawione 🙂

Okładka ma gąbeczkową warstwę na tekturze i miło się ugina pod palcami – a to akurat odzyskane z okładki zeszłorocznego, mężowskiego kalendarza z pracy.

Wszystko to z czarną zakładką i już mamy naprawdę wyjątkowo ładną całość.

Kalejdoskopy

Ten papier jest ciekawy: ma wzór jakby z kalejdoskopu, ale podczas gdy normalnie kalejdoskop kojarzy się człowiekowi raczej z żywymi kolorami, tu mamy stonowane barwy, spokojną tonację. A do tego wzór jest… no sama nie wiem, czy bardziej organiczny, czy bardziej mechaniczny. Czy nie ciekawa sprzeczność?

Trzeba było więc do niego głębokiej czerni jako tła. Tak mi się coś wydawało. A ponieważ właśnie przyszły moje piękne płótna z miłej hurtowni, która nie miała problemu z moim detalicznym bardzo zamówieniem, mogłam jedno z nich, przepięknie czarne, wykorzystać do okładki.

W środku jest pragmatyczna krateczka, ale tym bardziej mi to jakoś tak pasuje. Wyobrażam sobie Użytkownika – człowieka praktycznego i logicznie myślącego, który jednakże lubi sobie czasem spojrzeć na to, jak geometryczne odwzorowania potrafią stworzyć wzory niepokojące i pełne fantazji. Albo przeciwnie, Użytkownika – rozwichrzonego, wolnego ducha, który pragmatyczną krateczkę znieść może tylko pod warunkiem, że towarzyszyć jej będą różne dziwności.

Albo po prostu kogoś, kto chce mieć ładny notes w kratkę. Bo jest ładny, prawda?

Czarny, fandomowy

Notesik ten bez wątpienia jest Mrhoczny.

Kartki ma czarne. Okładkę też czarną (plus złota zakładka i kapitałki). Okładka na dodatek jest z płótna z odzysku, a więc trochę wytartego i to wygląda jeszcze bardziej Mrhocznie. Na okładce jest czacha. Od dawna chciałam na tym notesie wyzłocić czachę, ale leżał tak samotny i opuszczony, aż została mi z innego projektu (o którym wkrótce) folia z wyrysowanymi czachami i aż się prosiło, żeby jedną z nich wykorzystać właśnie do tego notesiku.

Wyklejka jest w pawie pióra, i nie jest to przypadek, albowiem nawiązuje do postaci nekromanty z jednej z moich ukochanych gier – Dragon Age Inkwizycja. Nekromanta jest czarujący, a na mój notesik zapewne spojrzałby raczej z rozbawieniem – podejrzewam, że to ten typ, co do pisania używałby najdelikatniejszego welinu, chlapiąc po nim winem.

Niemniej jednak, notesik jest Mrhoczny i całkiem przyjemny. Potraktowałam go bardziej jako pewną zabawę niż serio notes, ale wcale nie wygląda źle. O taki jest:

Z ogródka alienów

Ten notes jest w środku zupełnie normalny – sztywny, biały papier i czarna wyklejka w srebrne, kropkowane kwiatki. Tył też ma względnie normalny, w sztucznej skórce z pewnej torebki. A z przodu jest haft, niby że w kwiatki. Ale to są takie alienowe kwiatki . Haftowałam je sobie w czasie przyjemnego spotkania z przyjaciółkami, stąd ich lekko abstrakcyjne kształty. Czasem fajniej wychodzą hafty cieniutkimi nićmi, ale do tych ewidentnie pasuje gruba, kolorowa mulina. Powstał z tego bardzo przyjemny, nieduży obrazeczek i jeszcze przyjemniejszy notes.

Trochę się bałam klejenia tego haftowanego płótna, bo zawsze jest to ryzyko, że się klej przesączy albo haft będzie wystawał gdzieś nieładnie, ale po bardzo delikatnym nałożeniu kleju pędzlem jakoś to poszło, nic nie przeciekło, nic nie odstaje, a wygląda tak:

Jest dostępny na Decobazaar, gdyby ktoś chciał alienowe kwiatki mieć dla siebie, razem z miłą atmosferą z tamtego popołudnia 🙂