Album dla A.

Czas, jak to on, płynie! Ledwo co urodził się nam w rodzinie mały chłopczyk, a tu już przyszły jego pierwsze urodziny. Obeszliśmy je wesoło, a z tej okazji uszyłam, wykleiłam i wypieściłam album na zdjęcia, w prezencie, na pamiątkę.

Zdecydowałam się na tonację złoto-niebieską. Zaczęłam więc od uszycia niebieską nitką kartek, jakich już używałam do albumów, w kolorze złocistego toffi. Na grzbiet wybrałam podobne płótno. Na wyklejki – niebieski papier, do którego specjalnie narysowałam i opracowałam wzór w zabawki i gwiazdki, i kółeczka. Do tego – niebieskie wstążeczki. A ponieważ nie miałam nic odpowiednio niebieskiego, a nie za bardzo poważnego, i jeszcze takiego, żeby się na tym dało pozłocić ładnie, na resztę okładki – to raz-dwa zrobiłam jeszcze, korzystając z pięknej pogody, kilka arkuszy niebieskiego papieru klajstrowego! Były w prążki i w robione pędzlem „chmurki”, z czego zgodnie z mężem wybraliśmy wersję chmurkową.

Złocenie składa się z inicjału, dużego i efektownego, na pierwszej stronie okładki, mniejszego inicjału na grzbiecie, i wzoru chmurkowo-loczkowego, takiego dość rozwianego, na skrzydełkach grzbietu.

Wszystko wiąże się na wspomniane niebieskie wstążeczki, a oprócz tego napisałam też i karteczkę – niebieskimi pisakami do kaligrafii.

Oczywista, że sam obdarowany niespecjalnie się przejął, albowiem zupełnie naturalnie dla swojego wieku zignorował większość zamieszania i skupił się na rzucaniu piłeczki psu oraz na ujeżdżaniu efektownego mercedesa-jeździdełka, ale było to dokładnie to, co powinno robić zdrowe i wesołe dziecko. Z przyjemnością patrzyło się na to bystre spojrzenie i radosną buzię! A album przyda się, żeby je udokumentować do późniejszego docenienia 🙂

Bez granic!

Jak wiadomo, miłość nie zna granic. Kiedy jednak czyni szczególnie wielkie skoki ponad tymi granicami, robi na nas szczególnie wielkie wrażenie!

Album – prezent ślubny miał odzwierciedlać niezły taki skok: pomiędzy Polską a Demokratyczną Republiką Konga. Ohoho, pomyślałam, będzie ciekawie połączyć to jakoś estetycznie. Myślałam, szukałam, mieliłam w głowie otrzymane wskazówki, i w końcu zainspirowały mnie elementy różnych haftów wielkopolskich i kongijskie tkaniny Kuba. Nawiązałam więc na okładce do motywów jednych i drugich, starając się, żeby pieczołowicie odwzorować ludowe motywy obu krajów. A wszystko to na złocistych, karmelowych, brązowych tonacjach papierów i oklein.

Dodatkowe wyzwanie stanowił tytuł! Miał być po polsku i francusku, a ja oczywiście – niesiona na fali entuzjazmu dla kaligrafii – rzuciłam się te napisy kaligrafować, w stylu, miejmy nadzieję, modern 🙂 O rany, ile ja się tego nakaligrafowałam! Każdy z napisów wykonałam przynajmniej kilkanaście razy, z czego parę ostatnich już na arkuszu papieru, na którym miały być na czysto (nie ukrywam, że w nadziei, że któraś próba BĘDZIE już na czysto!). I w końcu wyszło jak należy i mogłam przykleić tytuły. Potem ozdobiłam to jeszcze cienkimi, złotymi kreseczkami wokoło liter, tuszem i farbami akrylowymi namalowałam motywy z tkanin, okładkę skleiłam z blokiem zszytych starannie kart prześlicznego, złocistobeżowego papieru… I już!

Kompletu dopełniła stosowna kartka na powinszowania – nawiązująca do tych samych motywów, co album. Sama się zdziwiłam, jak hafty i motywy tekstyliów efektownie wychodzą w wersji malowanej!

Wiem, że to nie ode mnie ten ślubny prezent, ale – jak zwykle przy pracy – wierzę, że moje życzliwe myśli dołożą się choć trochę do szczęścia i powodzenia tych miłych ludzi.

Żółwiki

Ten papier, gdyby mógł mówić, bardzo surowo mówiłby, że nadaje się wyłącznie na to, by zrobić z niego album na zdjęcia. Piękny, szarozielony, z perłowym połyskiem, grubiutki i elegancko wytłoczony, leżał tak i subtelnie dawał do zrozumienia, że pora na coś szczególnego.

W końcu nadszedł jego moment: mając w perspektywie wykonanie albumu na pewien ślub (wystąpi tu pewnie niedługo), chciałam najpierw sprawdzić szycie, które planowałam zastosować, i zrobiłam najpierw album tak, o. Z owego zielonego papieru, bo na ślubny kolorystyka miała być zgoła inna – złota, karmelowa, kremowa.

I jakoś tak idealnie mi do zielonych kartonów przypasował papier Pepin z zeszytu japońskich deseni – w żółwie, pływające leniwie po falujących liniach. Po chwili namysłu rozejrzałam się również w embarras de richesse oklein i tapet, jakie niedawno spadły na mój zachwycony warsztat od Cioci (nieustająco dziękuję!). O tak, były tam różne przepiękne faktury i desenie, i tylko je trzeba było zestawić.

Jak z powyższego widać, była to praca nad wyraz przyjemna i pełna samych miłych niespodzianek i ciekawych koncepcji. Nic dziwnego, że wyszedł z tego naprawdę fajny album – o spójnej kolorystyce i śmiałych wzorach. Można go sobie sprawić o, tutaj, na Decobazaar.

Album dla S. <3

To jest album na zdjęcia, który zrobiłam dla mojego bratanka. Śliczne to dziecię skojarzyło mi się od razu z przebudzeniem wiosny i w związku z tym – z zieleniami. Miałam zaś zachomikowany przepiękny papier do pakowania z IKEA, rzekomo świąteczny, ale e tam. Potrzebował on tylko niewielkich zmian – nic, na co nie poradziłyby moje akwarelki, bo nie potrzebowałam białych akcentów, tylko pomarańczowe. Wprawdzie teoretycznie nie ma pomarańczowych ciemierników, a przynajmniej nie widziałam takowych, a tym bardziej jemioła nie owocuje na pomarańczowo… no ale one się prosiły o to. I naprawdę fajnie (w moim odczuciu oczywiście) wyszło zestawienie tych wszystkich zieleni z oranżami i jasnym brązem okleiny na grzbiecie.

Tak to wygląda. Duże to jest, i szyło się trochę uciążliwie (bo po jednej kartce), ale jestem zadowolona.