Draco nobilis

Jedną z frustrujących cech szpitala jest to, że ciągle tam sprzątają. Miałam wyrzuty sumienia nawet wtedy, kiedy zostawiałam na stoliku pudełeczko farb, pędzelek i kartkę. Łatwo zgadnąć, że rżnięcie tektury nożem i szlifowanie bloków papieru papierem ściernym raczej nie wchodziło w grę. ALE oczywiście przynajmniej da się składać, szyć i kleić bloczki, a także haftować kapitałki. Co też czyniłam – no ale nie daje to takiej satysfakcji, jak wykonanie całej roboty do ostatniego dociśnięcia 🙂

Tak więc, wypuszczona chwilowo ze szpitala na wolność, rzuciłam się do ukochanej pracy i zrobiłam już kilka przyjemnych notesów. Jeden z nich, ze smoczym jajem, nawet powędrował do nowego Właściciela – i mam nadzieję, że będzie dobrze służył. Prezentuje się jak poniżej – zapomniałam zrobić fotki przed wydaniem, ale szczęśliwie dostałam zdjęcia.

Jest oprawiony w zamszową skórkę i ręcznie malowane płótno lniane. Smocze jajo jest z wyszlifowanego fimo, a napis wykonany złotym tuszem (uwielbiam tusze ostatnio!). Wyklejka jest z papieru Pepin – nieodmiennie ulubionego.

Strasznie dziwnie było mi pracować po dłuższej przerwie, ale wreszcie ręce mi służą jak należy. Co za ulga.

Ale przynajmniej rysuję

Niestety, szpital nie warsztat – ale papier i farby mieszczą się bez problemu na izolatkowym stoliku.

O, tak sobie maluję. Bardzo mnie to cieszy, bo chemia najwyraźniej wywiera, ekhem, nieprzewidziane wpływy na to, jak pracuje ręka… A zapewne też i głowa. Śmiałyśmy się z Mamą, że powinnam jak ten Witkacy o peyotlu podpisywać: winkrystyna, zastrzyki na płytki.

Jak widać, wszędzie jest szansa na zrobienie, przynajmniej, eksperymentów.

enklawa

WP_20170216_10_33_41_Pro

WP_20170214_10_29_38_Pro

Ogłoszenie

– przykro mi, że muszę takie uczynić, ale zdrowie zmusza mnie chwilowo do mocnego ograniczenia prac, a co za tym idzie – zapewne i notek. Spróbuję wykorzystać jeszcze nieco starszych materiałów, ale w warsztaciku na parę miesięcy zrobi mi się raczej przestój. Bardzo mi przykro z tego powodu, bo niczego tak nie uwielbiam, jak robienia moich notesów. Muszę też odwołać obecność na Pyrkonie, a to już w ogóle szalenie przygnębiająca myśl – ale pocieszam się myślą, że co zaniedbam w warsztacie, przybędzie w refleksji i wyzdrowiawszy będę robić rzeczy piękniejsze i bardziej twórcze. Prawda?

No pewnie, że tak.

Dziękuję za cierpliwość – postaram się jednak czasami pojawiać!

Brakuje tylko mapy

– i wszystko tak ładnie pasuje do czyjejś sympatycznej kajuty. To też jest okładka obłożona ręcznie gruntowanym i farbowanym płótnem, plus skórkowy grzbiet. Dołączyć do tego przepiękne papiery, o których zakupieniu wspomniałam, i potem już człowiek nie może się powstrzymać przed malowaniem po tym wszystkim złotym tuszem.

Być może się nieco rozpędziłam z tym wzorem, ale i tak mi się efekt podoba. No i, co także jest przyjemne, zużyłam dość ohydny biurkowy blok w kratkę z firmowymi napisami – krateczka natomiast była bardzo ładna.

Ufarbowałam jeszcze dwa arkusze płótna – na kolor morski i morsko-srebrny.

WP_20161230_15_15_52_ProWP_20161230_15_16_08_Pro

WP_20161230_15_16_18_Pro

Duży, duży kwiat

Samodzielne gruntowanie i malowanie płótna do oprawy jest bardzo przyjemną rzeczą. No i jeszcze potem tak się po tym fajnie maluje. A co? Duże kwiaty mianowicie.

Moja mama bardzo lubi śmiałe i duże kwiatowe wzory, w stylu piwonii czy chryzantem (jak przypadkiem nie robię tu nadużyć). W związku z tym mam już automatyczne skojarzenie: Mama = Duże kwiaty.

Więc co mogłoby być na okładce na czytnik dla Mamy Zleceniodawczyni? No oczywiście, duży kwiat.

wp_20161212_12_31_27_pro

wp_20161212_12_31_10_pro

wp_20161212_12_30_49_pro

Jestem zadowolona z tego wzoru, mam nadzieję, że widać, że wyszedł wyrazisty i kobiecy.

Kotek dla panienki

okazał się być słusznym rozwiązaniem – kotki, co szczęśliwie wyszło na jaw po wręczeniu prezentu, są jej ulubionymi zwierzętami.

Nie mogę powiedzieć, żebym się specjalnie zdziwiła – są tacy ludzie, którzy NIE lubią kotków?… Ale notes robiło się cudownie – znana technika i wszystko, za to zdobienie tylko lekko wybadane przy okazji mopsa z bitą śmietaną (o nim parę wpisów wcześniej).

Noo, wyszło na jaw, że to zdobienie trzeba jeszcze nieco dopracować – metoda przyklejania okazała się nie być idealna – ale teraz już będę wiedziała, co i jak. Zaś malowanie koteczka jak żywego to sama przyjemność, oczywiście.

A efekt jest taki – na fb te zdjęcia już były, ale bez opisów 🙂

wp_20161205_10_57_17_pro

wp_20161205_10_58_53_pro

wp_20161205_10_59_00_pro

Powstrzymajcie moją rękę…

albowiem robiąc ten notesik przeżyłam prawdziwy zdobniczy odjazd. Przyklejałam to wszystko jak szalona, bo jakoś tak w głowie mi się zakodowało, że im więcej będzie na nim błyskało, tym będzie bardziej oczywiste, jak bardzo jestem wdzięczna i ile przyjaznych uczuć kłębi mi się w środku.

Ten notesik bowiem był prezentem pod choinkę – dla Ani, która w moim imieniu nieustraszenie zagłębia się w ohydne odmęty Facebooka, która poza tym jeszcze niezliczoną ilość razy wytłumaczyła mi, jak działają Różne Straszne Rzeczy w Realnym Świecie i która na dodatek uważa, że zwalanie jej na Pyrkonie na głowę stoiska na długie godziny to dobra zabawa. No więc zrozumiałe jest, że co przykleiłam jedną błyskotkę, to przepełnione wdzięcznością serce domagało się kolejnych 🙂

Ale się udało. Jestem z niego zadowolona – a co ważniejsze, zadowolona jest też i właścicielka, która moje błyskotkowe opętanie życzliwie skomentowała, że każda z nas okazjonalnie ma w sobie coś ze sroki 🙂

 

wp_20161205_12_25_31_pro

wp_20161205_12_25_38_pro

wp_20161205_12_25_51_pro

Na choince

– co mogę mianowicie mieć na choince? (nie licząc oczywiście dwóch x-wingów, figurki ulubionego Jedi oraz TARDIS)

No książki oczywiście. Są malusieńkie – niewiele większe od pudełka zapałek – ale uszyte, wyklejone i oprawione najstaranniej, jak potrafiłam.

Zamiast zakładki tylko mają wklejone wieszadełko!

Wyglądają o, tak:

wp_20161221_20_08_03_pro

wp_20161221_20_09_00_pro

wp_20161221_20_09_53_pro

Warsztaty

– spędziłam uroczy, chociaż bardzo pracowity, weekend na warsztatach introligatorskich prowadzonych przez Jana Grochockiego dla szkoły Kaligraf. Bardzo, ale to bardzo przyjemne to były godziny. Chociaż bowiem można się naprawdę dużo nauczyć samemu, trudno nie docenić  możliwości dopytania, pogłębienia jakiegoś tematu albo po prostu – pracy pod okiem kogoś, kto wie, o co chodzi.

Warsztaty były kameralne – z pięcioma uczestniczkami – i mam miłe uczucie, że znowu zrobiłam jakiś postęp. Ciekawa rzecz, ale nigdy w życiu nie czułam potrzeby stawiania sobie specjalnie jakichś wyzwań. W ogóle wyzwania traktuję jako rodzaj, no, ataku i w odpowiedzi na wyzwanie zwykle staję słupka i zaczynam walić na oślep, w nadziei, że sobie pójdzie. A tak się jakoś dzieje, że z oprawianiem, szyciem, ozdabianiem i wszystkim mam wciąż ochotę jeszcze i jeszcze sobie docisnąć śrubę (bardzo stosowna metafora dla tej okazji).

Poniżej – efekty mojej pracy. Wiadomo, że idealne to absolutnie nie jest, ale… jak na tyle nowych rzeczy, których się nauczyłam… pozwalam sobie na sapnięcie z zadowoleniem.

wp_20161219_11_29_12_pro

wp_20161219_11_29_24_pro

wp_20161219_11_30_04_pro

wp_20161219_11_30_12_pro