Złote kangury

Ooooo to było coś bardzo ciekawego.

Dostałam wspaniałe zlecenie.

Zrobić okładki, które wyglądałyby jak stare oprawy książek, do czytania z nich tekstów na przedstawieniach dla dzieci.

Można to było zrobić na kilka sposobów – z prawdziwej skóry, czyli tak na serio, serio. Z malowanego płótna. Z winylowej sztucznej skórki. Jakby się zastanowić, to jeszcze kilka metod pewnie dałoby się wymyślić, ale ku mojemu wielkiemu zadowoleniu Zleceniodawca wybrał wersję z malowanym płótnem. Ozdobionym złoceniami.

A jedną z rzeczy, jakie miały być wyzłocone, był motyw kangura.

Zachwycona, zabrałam się do pracy.

Najpierw pomalowałam płótna tak, żeby wyglądały możliwie podobnie do skóry, i rozwiesiłam je wszędzie, wszędzie. Potem starannie przygotowałam okładki: tektura, z doklejoną ramką, grzbiety, z fałszywymi zwięzami, takie rzeczy. Następnie zaś zaczęłam studiować kangury.

Narysowałam ich kilka, różnej wielkości, dopasowując potem obrazki do moich ramek na tekturze, i po dłuższych deliberacjach dobrałam jeden rozmiar. Przeniosłam następnie rysunek na folię do złocenia.

Płótna zdążyły już wyschnąć, więc starannie obciągnęłam tekturowe elementy płócienną okładką, podklejoną dodatkowo papierem i tkaniną, żeby wszystko było solidniejsze. Pozostawiłam wszystko do dociśnięcia i wyschnięcia, a w tym czasie zaczęłam dumać nad mocowaniem kartek w okładkach.

Początkowo chciałam to wykończyć jak typową podkładkę do papieru, klipsem albo może wąsem, albo zapięciem jak w segregatorze, ale potem pomyślałam sobie, że im mniej będzie widać technicznych, „współczesnych” detali, tym lepiej. Zdecydowałam się więc na magnesy.

Na wewnętrznej stronie wkleiłam cieniutkie metalowe elementy, wykończyłam wszystko czerwoną, mięciutką tapetą i po prostu przyczepiłam na miejscu magnesy, sprawdzając wcześniej, czy będą trzymać kilka kartek. Ponieważ trzymały, mogłam się zabrać za złocenie.

O, uczciwie się zastanawiałam nad złoceniem. Miało być widoczne, tak żeby oprawa robiła z daleka wrażenie takiej „starej”, więc narysowałam na folii – ODRĘCZNIE! – o ile dobrze pamiętam chyba trzydzieści dwa ornamenty do narożników. Do tego dodałam już od ręki dodatkowe esy-floresy i kropki, no i, oczywiście, centralne kangury! które wyszły naprawdę przyjemnie, i całkiem podobne do siebie.

No, a potem to już tylko drżałam, czy  – bo rzecz całą robiłam bardzo, bardzo szybko – wszystko się dobrze skleiło, zwarło, trzyma formę i czy Zleceniodawca jest zadowolony.

Ale ze zwrotnych informacji wnioskuję, że tak!

Bardzo mnie to cieszy, bo była to jedna z przyjemniejszych moich prac – ciekawa, trochę inna, taka, gdzie mogłam się wykazać, ale też i czegoś nowego nauczyć, słowem – idealna. Ogromnie mi miło, że mogłam zrobić te okładki. A wyszły one tak:

 

 

Duży, duży kwiat

Samodzielne gruntowanie i malowanie płótna do oprawy jest bardzo przyjemną rzeczą. No i jeszcze potem tak się po tym fajnie maluje. A co? Duże kwiaty mianowicie.

Moja mama bardzo lubi śmiałe i duże kwiatowe wzory, w stylu piwonii czy chryzantem (jak przypadkiem nie robię tu nadużyć). W związku z tym mam już automatyczne skojarzenie: Mama = Duże kwiaty.

Więc co mogłoby być na okładce na czytnik dla Mamy Zleceniodawczyni? No oczywiście, duży kwiat.

wp_20161212_12_31_27_pro

wp_20161212_12_31_10_pro

wp_20161212_12_30_49_pro

Jestem zadowolona z tego wzoru, mam nadzieję, że widać, że wyszedł wyrazisty i kobiecy.