Ryba z wąsami

Jeszcze jeden ze złoconych notesów. Chyba muszę zrobić parę zdobionych inaczej, żeby mi – ale przede wszystkim Czytelnikom – nie zaczęło się ziewać… Ale na razie jeszcze ten jeden.

Oprawiony znowuż w to ciemnoniebieskie płótno i wyzłocony w rybeczkę, notes poniekąd towarzyszy pasji mojego starszego syna do klimatów japońskich. Bardzo mi się podobają wąsate smoki i wąsate karpie w deseniach japońskich i stwierdziłam, że też chcę karpia.

Oczywiście zawsze człowieka ukarze entuzjazm, bo potem musiałam robić te wszystkie łuski i zawijaski, ale za to wyszło ładnie. Wyklejka jest z pięknej, prążkowanej papierowej tapety, papier jest sztywny i kremowy, a wszystko dodatkowo z metalowymi narożnikami.

Wróbel

Gdzieś pomiędzy „wróbelek jest mała ptaszyna” a „dzień wróbli i jasności” fruwają sobie te ptaki, które za mojego dzieciństwa były pospolite jak błoto. Teraz jest ich przerażająco mniej (niestety, jednego przyniósł nawet w paszczy nasz kot). Ale po kilku latach, kiedy nie widziałam ich niemal w ogóle, ostatnio zaczynam rozpoznawać przynajmniej dwie okoliczne bandy! Latają całą hałaśliwą gromadką, kłócąc się i szalejąc między krzakami.

I na notesach też je lubię. Ten notes jest przyjemny, granatowy w płótnie – robię w tych płótnach ile się da, bo to sama przyjemność. Format ma troszkę mniejszy niż A5, poręczny i zgrabny, i jest z białego papieru ze śliczną wyklejką – jedna z moich ulubionych. Wróbelek jest wyzłocony. Ostatnio najczęściej złocę – po prostu dlatego, że to takie przyjemne, a też wydaje się podobać innym.

Dwa liście złączone

Co zrobić, jeśli chce się podarować ludziom notesy jako prezent ślubny? No oczywiście najlepiej dać im zestaw w pudełku. Symbolika jest oczywista – dwie odrębne indywidualności w jednym pudełku, w środku różne, ale z jednego kompletu. Trzeba powiedzieć, że pudełka idą mi coraz zgrabniej, co i dobrze, no bo przecież prezent ślubny powinien jakoś wyglądać.

Motywem przewodnim były liście dębu i chmielu – bardzo mi się to spodobało, chociaż dopiero pracując nad tymi notesami odkryłam, że – doloż moja doloż! – liście chmielu mogą być równie dobrze jedno-, trzy- albo pięcioklapowe. Na jednej roślinie. I kwiaty mają męskie i żeńskie, no ale to już wiedziałam. Bardzo skomplikowane. Całe szczęście, przynajmniej dąb miałam już przestudiowany – to już któryś notes wykorzystujący ten motyw.

Po zarysowaniu tymi dębami i chmielami kilku stron, uznałam, że musi coś przyjść z tego całego rysowania i od razu zrobiłam z tych rysunków pędzel w GIMPie, po czym przy pomocy tego pędzla przygotowałam najpierw indywidualne wyklejki i wydrukowałam na seledynowym papierze.

Następnie dobrałam piękne, ciemnozielone płótno introligatorskie, oraz komplet szkiców na folii do złocenia. Potem opracowałam napisy na grzbiety – pseudonimy państwa młodych. I wreszcie papier. Dla rysującej panny młodej musiał być sztywniejszy, lepszy do rysunków, ale w trzech kolorach, białym, szarym i czarnym. Dla pana młodego – do notowania, z kartkami różnego rodzaju.

Myślę, że wyszło w sam raz, żeby wyrazić dobre życzenia dla nowożeńców – jak mi powiedziano, bardzo pozytywnie zakręconej pary. Tym bardziej i ja życzę wszystkiego najlepszego.

Ups! czyli o nieoczekiwanych zwrotach akcji

Docięłam sobie okleinę płócienną, bardzo ładną – dużo jej ostatnio używam – w ślicznym kolorze ciemnozielonym. I już miałam przyklejać okładkę, kiedy nagle zauważyłam, że Wszystko Mi Się Pomyliło: okleina zamiast mieć zapas na założenie za krawędź, nagle wylądowała jakoś tak, że do krawędzi zabrakło mi kilku centymetrów. A tu już reszta przyklejona, wciórności.

Ale naraz przyszło mi do głowy, że przecież wyklejka jest z bardzo ładnego papieru w zielony wzór – może by tak pomogła mi ta wyklejka? Jak zwykle, zostało mi jej właśnie kilka centymetrów. I w ten sposób powstał notes poniżej – ozdobiłam go złoceniem z drzwiczkami do hobbiciej nory, motyw, który bardzo lubię i który w różnych odmianach często stosuję.

I dobrze to wygląda z tym paskiem, i jeszcze bladozielonym papierem w środku, i jakbym się nie przyznała tu i teraz, to nikomu by do głowy nie wpadło, że sobie pomyliłam wszystko przy klejeniu.

Cykada

Mówiłam o chrzęszczących stworzonkach, prawda? Jak bym nie spoglądała na nie z rezerwą, są z pewnością bardzo interesujące graficznie.

Wzięłam się więc za cykadę. Owady jakoś tak mniej mnie onieśmielają niż stawonogi powiedzmy. A cykada jest bardzo złożona i ciekawa. Rysowałam ją i rysowałam, i wciąż nie byłam zadowolona, aż w końcu stwierdziłam: a do licha z tym, chwytam się za kolbę, pozłocimy, zobaczymy. I co się okazało? W wersji złoconej cykada wyszła całkiem fajnie. Może po prostu nie było jej pisane, żebym ją dobrze narysowała ołówkiem? Luksusowa bestyjka.

Notes sam w sobie jest przyjemny, nieduży, oprawiony w płócienną okleinę (wciąż tę samą gładziutką). Wyklejkę ma z papieru Pepin, który prawdę mówiąc w tej wersji błyszczącej jest odrobinę za cienki na wyklejki. No ale za to pasował mi wizualnie, więc już jest jak jest.

A cykada rusza czułkami złotymi, o tak:

Panience, na pamiątkę

Czy to nie jest absolutnie uroczy pomysł? Pewna pani opiekowała się malutką dziewczynką. Kiedy nadeszła chwila, że dziewczynka dorosła nieco i miała pójść do przedszkola, pani chciała dać jej coś na pamiątkę – coś wyjątkowego.

I postanowiła dać notes.

Miał być dziewczęcy, z ozdobami w ulubionych kolorach dziecka, ale też i taki, żeby nie wydał się jej infantylny, gdy dorośnie. Miał mieć też miejsce, żeby tam wsunąć wspólne zdjęcie.

Uznałam ten pomysł za bardzo piękny i naprawdę bardzo się starałam. Wszystko było robione z wielką uwagą – od doboru papieru, docinania kopertki na zdjęcie, ręcznego robienia wyklejek, przez dobór galanterii, dopasowanie etui i w końcu malowanie i złocenie inicjału.

W efekcie powstało coś takiego – myślę, że powinno spełnić swoją rolę. Bardzo mi się ten projekt podobał i ogromnie cieszył mnie kontakt z osobą przywiązującą taką wagę do relacji z bliskimi, do pamięci i do uczuć.

S….ssss…ssskolopendry

Niektórzy lubią kotki… Inni wolą koniki morskie… a jeszcze inni oprócz tego uwielbiają te przerażające, sześcio- i więcejnogie, chrzęszczące, biegające, machające czułkami… I taki jest ten niebezpieczny osobnik, dla którego popełniłam poniższy notes. Nie wiem, jak inni, ale ja czuję ostrożny respekt wobec ludzi, którzy mają takie hobby, jak owady, krocionogi i stawonogi. Oni opanują świat po prostu machając nimi przed oczami nieodpornych, zobaczycie, i będą się do mnie, przerażonej, uśmiechać z wyższością, gładząc oswojone skolopendry.

Niemniej jednak, trzeba powiedzieć że takie stworzenia się fantastycznie rysuje, również i na folii do złoceń. Naprawdę – rzadko co ma taki jakiś flow w rysunku jak te powtarzające się segmenciki, to prawie jak abstrakcyjny deseń.

Tak sobie mówiłam, złocąc poniższy notes dla znajomego młodego człowieka. Miał być z różnymi kartkami w środku – więc są i gładkie, i w kratkę, i w linię. Wybrałam płótno o pięknym kolorze, które już parę razy z sukcesem zdobiłam różnymi wzorami. Niestety, zdążyłam zrobić tylko pospieszne zdjęcie przed wysłaniem go, ale czy ktoś będzie mnie winił, że ostatecznemu efektowi nie chciałam się za bardzo przyglądać?

Niby szybko…

 

ale wyszło naprawdę ładnie, czysto i wyraźnie. Miałam notes właściwie gotowy – zresztą technicznie bardzo udany, schludny i z miłą, ciepłą kolorystyką, ale czegoś mu brakowało, a tu zbliżał się wielkimi krokami wyjazd na ComicCon. Nie namyślając się długo, chwyciłam za kolbę i od ręki, nawet nie rysując niczego na folii poza oczywiście kółkiem, bo regularne kółko od ręki jest absolutnie nieosiągalne dla mnie, machnęłam całe złocenie.

Tak jak podejrzewałam, dodało z miejsca charakteru temu notesowi i w efekcie zrobił się całkiem inny, taki jakby przygodowy, i teraz służy już dobrze – opuścił mnie podczas ComicConu 🙂

No więc niby jednym pociągnięciem, od razu, bez zastanowienia, a jednak… Nie ma co przesądzać, czasem w natchnieniu też wychodzi tak jak należy.

Zeszyciki

Zrobiłam materiałoznawcze odkrycie – kupiłam i zaczęłam wykorzystywać coś, co nazywa się Washable Paper albo CraftPap. Jaka to jest fajna rzecz! Wygląda jak karton, ale jest takie jakby bardziej mięsiste i niebywale mocne – ze sfilcowanych włókien celulozowych, jak piszą na stronie sklepu. Można to szyć, miąć, ciąć, kleić, a nawet prać (czasem to niezbędne do uzyskania pożądanego efektu – na przykład kiedy chcemy mieć coś podobnego do skóry). Można na tym także – sprawdziłam z fascynacją – rysować, malować farbami i tuszami, złocić, a nawet wypalać.

Oczywiście CraftPap idealnie nadaje się do różnych introligatorskich prac. Mam w planach takie bardziej skomplikowane, ale na razie zrobiłam kilka prostych zeszycików – szytych i klejonych – z wykorzystaniem tego materiału do okładek. Te brązowe są malowane akwarelami i tuszem, a te zielone – złocone! Prawie wszystkie powędrowały już do różnych sympatycznych osób i mam nadzieję, że w użytkowaniu także się sprawdzają.

 

Złote kangury

Ooooo to było coś bardzo ciekawego.

Dostałam wspaniałe zlecenie.

Zrobić okładki, które wyglądałyby jak stare oprawy książek, do czytania z nich tekstów na przedstawieniach dla dzieci.

Można to było zrobić na kilka sposobów – z prawdziwej skóry, czyli tak na serio, serio. Z malowanego płótna. Z winylowej sztucznej skórki. Jakby się zastanowić, to jeszcze kilka metod pewnie dałoby się wymyślić, ale ku mojemu wielkiemu zadowoleniu Zleceniodawca wybrał wersję z malowanym płótnem. Ozdobionym złoceniami.

A jedną z rzeczy, jakie miały być wyzłocone, był motyw kangura.

Zachwycona, zabrałam się do pracy.

Najpierw pomalowałam płótna tak, żeby wyglądały możliwie podobnie do skóry, i rozwiesiłam je wszędzie, wszędzie. Potem starannie przygotowałam okładki: tektura, z doklejoną ramką, grzbiety, z fałszywymi zwięzami, takie rzeczy. Następnie zaś zaczęłam studiować kangury.

Narysowałam ich kilka, różnej wielkości, dopasowując potem obrazki do moich ramek na tekturze, i po dłuższych deliberacjach dobrałam jeden rozmiar. Przeniosłam następnie rysunek na folię do złocenia.

Płótna zdążyły już wyschnąć, więc starannie obciągnęłam tekturowe elementy płócienną okładką, podklejoną dodatkowo papierem i tkaniną, żeby wszystko było solidniejsze. Pozostawiłam wszystko do dociśnięcia i wyschnięcia, a w tym czasie zaczęłam dumać nad mocowaniem kartek w okładkach.

Początkowo chciałam to wykończyć jak typową podkładkę do papieru, klipsem albo może wąsem, albo zapięciem jak w segregatorze, ale potem pomyślałam sobie, że im mniej będzie widać technicznych, „współczesnych” detali, tym lepiej. Zdecydowałam się więc na magnesy.

Na wewnętrznej stronie wkleiłam cieniutkie metalowe elementy, wykończyłam wszystko czerwoną, mięciutką tapetą i po prostu przyczepiłam na miejscu magnesy, sprawdzając wcześniej, czy będą trzymać kilka kartek. Ponieważ trzymały, mogłam się zabrać za złocenie.

O, uczciwie się zastanawiałam nad złoceniem. Miało być widoczne, tak żeby oprawa robiła z daleka wrażenie takiej „starej”, więc narysowałam na folii – ODRĘCZNIE! – o ile dobrze pamiętam chyba trzydzieści dwa ornamenty do narożników. Do tego dodałam już od ręki dodatkowe esy-floresy i kropki, no i, oczywiście, centralne kangury! które wyszły naprawdę przyjemnie, i całkiem podobne do siebie.

No, a potem to już tylko drżałam, czy  – bo rzecz całą robiłam bardzo, bardzo szybko – wszystko się dobrze skleiło, zwarło, trzyma formę i czy Zleceniodawca jest zadowolony.

Ale ze zwrotnych informacji wnioskuję, że tak!

Bardzo mnie to cieszy, bo była to jedna z przyjemniejszych moich prac – ciekawa, trochę inna, taka, gdzie mogłam się wykazać, ale też i czegoś nowego nauczyć, słowem – idealna. Ogromnie mi miło, że mogłam zrobić te okładki. A wyszły one tak: