Żabka nie chce

Kiedy rysowałam tę żabę (fantastycznie, moim zdaniem, brzmi takie otwarcie), prawie od razu poczułam, że ona jest żabą całkowicie wyluzowaną. Żabą zadowoloną z siebie, ukontentowaną światem i zasadniczo odporną na zło i stres współczesności. Pomyślałam sobie: czy gdybym została zaklęta w tę konkretną żabę, chciałabym zostać odczarowana pocałunkiem pięknego księcia/księżniczki, zależnie od sytuacji?

No raczej nie.

Stąd podpis, tuszem i pędzelkiem, oraz korona.

A potem obrazek leżał sobie ze dwa tygodnie albo i więcej, i czekał na odpowiedni notes.

I to jest ten notes. Notes w zieleniach i szarościach. Notes bagienny 🙂 Duży i solidny, by zmieściły się w nim wszelkie żabie radości.

Popielaty papier (ok. 130 kartek, jeśli dobrze liczę, więc dość kobylasty), zielona oprawka, wyklejka z tapety w liście i kamulce, a do tego wszystkiego – krawędzie pomalowane w zielono-niebieskie odcienie.

Wszystko to z powodu naprawdę zadowolonej żaby.

Próby złote, różne

A ten notes to wyszedł z trzech różnych eksperymentów! Pierwszym eksperymentem był papier, którego użyłam do zszycia bloku – są to naprzemiennie składane kartki białe i kolorowe (no, białe i czarne albo białe i szare), w sześciu składkach z różnymi układami.

Drugim eksperymentem było to, że postanowiłam wreszcie uczciwie się zabrać za to kolorowanie brzegów. Omijając ułatwienia, zawzięłam się i obejrzałam trochę wiarygodnych materiałów na temat barwienia krawędzi kartek na różne sposoby (cicho sza, ale zamarzyły mi się od tego także takie marmurkowe!…). Pomijając na razie pokrywanie płatkami metali, czyli to, jak się to powinno naprawdę robić, znalazłam najlepszy instruktaż i po kilku wstępnych podejściach zrobiłam delikatną, złotawą warstewkę na prążkowanym (z powodu tych kolorowych kartek) bloku notesu. Uważam, że wyszło naprawdę ładnie, nic się nie rozlało, nic nie upaprało i jestem straszliwie dumna.

Trzeci eksperyment, też złoty, polegał na ozdabianiu złotymi (różnymi) farbami i tuszami papieru w kolorze ciemnoszarym, a ponieważ bardzo mi się spodobało, jak to wyszło (tu w wersji z akrylami nakładanymi opuszkami palców), użyłam tego papieru do wyklejek ORAZ do okładki.

Notes jest niewielki, ale po pierwsze cały lśni, a po drugie – jest jednym wielkim zapisem drobnych, lecz przyjemnych sukcesów w nauce. Czy to nie jest miłe? (Furria jest chyba zdania, że raczej irytujące z mojej strony 🙂 )

Śniegulki

Szczerze mówiąc, nie mogę nigdy zapamiętać, jak się nazywa ten krzew, który ma takie białe, delikatne owoce – białe kuleczki, które z leciutkim trzaskiem pękały pod moimi butami, kiedy rzucałam je na chodnik na osiedlu Centrum A, idąc do szkoły jesienią.

Zresztą, co tu będę ściemniać, do dzisiaj mi się zdarza zerwać kilka takich kuleczek i je sobie rozdeptać, jak nikt nie patrzy. Ale zawsze mi się to kojarzy z rzędem krzewów wzdłuż chodnika, tuż przed przejściem przez jezdnię z torami tramwajowymi.

Lubię też bardzo motyw dekoracyjny z powtarzającymi się gałązkami z okrągłymi owockami albo pączkami – ot, kółeczka na rozgałęzionych kreseczkach. Bardzo mnie uspokaja rysowanie takich wzorków, a w wersji białej, na szaroniebieskiej okładzinie, z miejsca mi to przypomniało – śniegulki, śnieguliczki?

Notes jest taki w miarę normalny, żadnych dziwnych papierów – białe kartki, srebrzysta wyklejka i twarda okładka.

Odruchowo bym powiedziała, że notesik jest HOŻY.

No bo tak. W środku jest taki krzepki blok kartek w jasnopopielatym kolorze. Są wyszlifowane dremelkiem na równo, ale kiziato, to znaczy dość grubym papierem ściernym 🙂 Następnie wyklejki i grzbiet – z mięciutkiej, czerwonej okładziny, jak skórkowe buciki, czerwone, do tańca, albo coś takiego. Potem okładka, w papierze – białym, w bukiety kwiatów, niby indyjski wzór, ale nieoczekiwanie wyszedł jakoś tak w stylu Krakowiacy i Górale.

I jeszcze wstążki!

Nie dość, że zakładki (czerwone) są dwie, to jeszcze mi było mało i wkleiłam dodatkowe dwie, do wiązania na kokardkę.

Efekt jest taki, że notes zaraz powinien zapiszczeć „Iiiiiiiiiiii!”, zatupać i odtańczyć taniec ludowy. Z przeproszeniem.

Naprawdę to wszystko wyszło zupełnym przypadkiem. Słowo.

W bonusie – też bardzo hoża czarna Furria, współpracująca dzisiaj ze mną pilnie przy wszelkich pracach polowych:

Z ogródka alienów

Ten notes jest w środku zupełnie normalny – sztywny, biały papier i czarna wyklejka w srebrne, kropkowane kwiatki. Tył też ma względnie normalny, w sztucznej skórce z pewnej torebki. A z przodu jest haft, niby że w kwiatki. Ale to są takie alienowe kwiatki . Haftowałam je sobie w czasie przyjemnego spotkania z przyjaciółkami, stąd ich lekko abstrakcyjne kształty. Czasem fajniej wychodzą hafty cieniutkimi nićmi, ale do tych ewidentnie pasuje gruba, kolorowa mulina. Powstał z tego bardzo przyjemny, nieduży obrazeczek i jeszcze przyjemniejszy notes.

Trochę się bałam klejenia tego haftowanego płótna, bo zawsze jest to ryzyko, że się klej przesączy albo haft będzie wystawał gdzieś nieładnie, ale po bardzo delikatnym nałożeniu kleju pędzlem jakoś to poszło, nic nie przeciekło, nic nie odstaje, a wygląda tak:

Jest dostępny na Decobazaar, gdyby ktoś chciał alienowe kwiatki mieć dla siebie, razem z miłą atmosferą z tamtego popołudnia 🙂

Decobazaar

Z przyjemnością daję znać, że utworzyłam konto na Decobazaar i będę tam udostępniać niektóre notesy, o których tu piszę. Już kilka takich, które opisywałam na blogu, znalazło się w sklepie. Z przyjemnością usłyszę, tak na marginesie, wszelkie uwagi, jakie czytający te słowa mogliby mieć na temat opisów, informacji czy cen, bo zawsze warto posłuchać opinii życzliwych ludzi 🙂

Zapraszam do zaglądania!

Jak widać, wrzuciłam kilka znajomych, i niektóre nieznajome notesy.

Lawenda

Początkowo notes miał być w ogóle z czym innym, ale wcale mnie nie zdziwiło, że Właścicielka zmieniła zdanie i stwierdziła, że chce lawendy. Lawenda jest dobra. Dla wszystkich – dla nas, bo pachnie pięknie i się Przydaje, i lemoniada pyszna z lawendą – dla pszczół i motyli, i innych owadów (trzeba zobaczyć jak latają całymi brzęczącymi i zachwyconymi chmurami nad naszymi kępkami lawendy).

I dla notesów też jest dobra. Trzeba było ją tylko namalować, bo chociaż oczywiście dałoby się ją też pozłocić, to przecież sedno sprawy polega z lawendą na tym, że jest taka zielono-fioletowa, a niekiedy jeszcze srebrno-zielona.

Wrzuciłam zdjęcie na Instagram, więc tu się już nie powtarzam, ale lawendę malowałam dwa razy: najpierw z pamięci – no, niech będzie, nie wyszła źle, ale coś mi nie leżało. Poszłam więc przed dom, urwałam kilka źdźbeł i wróciłam do stołu. Ha! Pachniało oczywiście jak nie wiem co, ale też i od razu było widać, co narysowałam nie tak: listki za spiczaste, kwiatki ułożone nieco inaczej na łodydze.

Efekt jest taki, a wszystko pachnie lawendą, albowiem oczywiście te urwane źdźbła ususzyłam i wsadziłam między kartki.

Mały, ale bogaty

Notesik jest malutki – jakieś 10 cm n a 10 cm na oko. Ma zwykłe, białe kartki, ale właściwie wszystko pozostałe już nie jest ani białe, ani zwykłe. Wyklejka była początkiem całej reszty – ma taki bogaty wzór o ciekawym zestawieniu kolorów – między innymi ciemnej zieleni i złota (no i bordowo-brązowego, ale uwagę moją przykuło jednak głównie to pierwsze zestawienie). No więc pozłociłam do pary krawędzie kartek, dodałam złotą kapitałkę i zakładkę, a do obłożenia wybrałam przepiękną okładzinę o płóciennym wzorze, również zielono-złotą.

Myślałam, czy nie dodać jeszcze jakiejś ozdoby na okładce, ale co się przymierzałam do tego, to mnie coś powstrzymywało. On jest taki elegancki – malutki, ale efektowny – i chyba nic mu więcej nie potrzeba.

Totalna niedoróbka

Ten notes jest klasycznym przykładem tego, że czasami – czasami po prostu nic nie wychodzi. To znaczy, bloczek jest ładny, kartki równiutkie, zakładka, kapitałki, wszystko okej i właściwie miał on wszystkie dane, żeby być naprawdę ładny. No ale.

Po pierwsze, chciałam spróbować złocenia w trochę inny sposób. Po drugie, złociłam na okładzinie winylowej, odzyskanej z firmowego kalendarza męża, aksamitnie gładziutkiej i jak najbardziej fajnej, ale jednak to plastik. Po trzecie, przycinając okładzinę wcięłam się nieco za głęboko i narożnik ma brzydką rysę. Po czwarte, na wyklejce rozlazł mi się wzór, który akurat nie powinien pod żadnym pozorem być krzywy. I co jeszcze, do licha, i co jeszcze?

Popatrzyłam na złoty napis, który z jednej strony mi się rozlał, a z drugiej przypalił i stwierdziłam, że teraz to już nie muszę się przejmować niczym. Chwyciłam garść ścinków folii do złocenia. Najpierw odrysowałam na największym koło, a potem już jak leci wszystkie łapałam i złociłam – litery, figlaski, spirale, pętle, kółka, linie, krzyżyki, jedne na drugich.

Ostateczny efekt jest na pewno ciekawy, ale zamieszczam go tu tylko po to, żeby można było zobaczyć totalną katastrofę. Zawszeć to coś pouczającego, a na pewno edukacyjnie wartościowego dla mnie samej.

To ten drugi notes, co farba się rozlała i, no, chwyciłam za pędzelek.

Pisałam wczoraj o rozlanej farbie z markera – no więc to jest ten drugi, który malowałam ową farbą. Nie jest to jednak rzecz aż tak prosta, ponieważ tak naprawdę odcienie złota są tu trzy! Najpierw oczywiście ten rozlany – najbardziej zbliżony do mosiężnego koloru. Potem jasnozłota farbka, a na koniec – jeszcze jeden marker, w kolorze różowego złota.

Nie było czasu się zastanawiać, więc zrobiłam to, co mi wychodzi najszybciej i najbardziej naturalnie – narysowałam Jakiś Motyw Ozdobny. Ale żeby to nie brzmiało jak robota na łapu-capu, to należy wziąć pod uwagę, że: malowanie odbyło się na starannie zrobionym notesie oprawionym w sztuczny niebieski zamsz (ostatni kawałek) z ręcznie malowaną szaro-złotą wyklejką mojego osobistego autorstwa (nie żaden wypadek), że dodatkowe odcienie złota i cały motyw zostały starannie odrobione, i wreszcie – że notes wygląda bardzo przyzwoicie.