tak mi się jakoś kojarzy ten notes. Jest całkiem przyjemnie grubiutki i ma zupełnie ładnie zrobioną okładkę z pięknego papieru w szarozielonym kolorze. Na to poszedł ornament z fimo i trochę przezroczystych, bursztynowego koloru koralików.
Jestem z niego zadowolona – tchnie spokojem i babim latem, i w ogóle jakoś tak dobrze w ręku leży, chociaż wcale nie jest mały.
Powoli, powoli kończą mi się moje przepiękne papiery Pepin, takie jak na wyklejce w tym notesie – bardzo je lubię i kupuję w bardzo przyjemnych cenach na krakowskich targach książki. Jak dobrze, że do targów już niedaleko! Będę mogła uzupełnić zapasy…
No tak prawie, no prawie, nie na serio przecież, moje smoki są dobrze utrzymane, racjonalnie karmione i w ogóle mam zaświadczenie, że jestem wzorcowym hodowcą smoków. Chodzi o notes z takim smokiem. Wężem. Wężosmokiem.
Smok jest wycięty z grubej tektury nożem, podpiłowany pilnikiem, pomalowany akrylami i polakierowany. Następnie wylądował na okładce notesu.
Ale eksperymentowałam też i w tym sensie, że po raz pierwszy dokleiłam do notesu pętelki z gumki na długopis – i chociaż proces twórczy był jakby… chaotyczny, i musiałam je wklejać nie między wyklejkę i okładkę, a na wyklejce, pod dodatkowym kawałkiem sztucznej skórki, to i tak wyszło ładnie, trzyma się porządnie i długopis grzecznie spoczywa w lekko przedłużonej okładce.
Naprawdę jestem z tego notesu zadowolona, i gdyby nie był w kratkę (a ja kratki nie używam), to pewnie zachomikowałabym go dla siebie.
Mam bowiem pewien problem z robieniem notesów dla innych ludzi. Otóż jak je już zrobię, to wcale niekoniecznie chcę się z nimi rozstawać.
A szczególnie z tak udanymi, jak ten z czerwonym smokiem.
Bloczek wyszedł taki coś nieduży, a to już niedobrze, bo ciężko się takie przycina. Rozumiecie, małego bloczku już nie można przyciąć z gestem, bo niewiele zostanie, a kiedy się tnie cienkie paseczki ręcznie nożem, jak ja to czynię, to jakoś tak łatwiej krzywo wychodzi. I tak jestem bardzo dumna z siebie, bo kiedy mam około pół centymetra zapasu, to potrafię uciąć nie gorzej niż maszyna! No ale tu nie miałam aż tyle. I oczywiście się ucięło krzywo. No, nie krzywo, ale nierówno.
Po drugie, papier jest sztywniejszy, a czegoś takiego z racji kosztów za często nie robię.
Po trzecie miałam takie dwa kawałki papieru, w pięknym kolorze, który tak lubię. Jeden z takim maciupkim maźnięciem kleju.
Po czwarte, mój obecny notes jest wielki i krowiasty i używam go tylko dlatego, że mi taki został z pokazu, który kiedyś robiłam, a że robiłam wtedy bardzo na szybko, to nie jest specjalnie cudny ani ze szczególnych materiałów.
I tak jakoś wyszło, że mi ten notes wyszedł dla mnie. Do mojej torebki, pod moje mazanie akwarelami, markerami, długopisami i czym popadnie. I oczywiście, kiedy już o tym zdecydowałam, okładka i wykończenie wyszły mi pokazowo i idealnie 🙂 O, tak:
Bardzo nie lubię, kiedy marnują się papiery, zwłaszcza te piękne – jedwabiste, wzorzyste i w ogóle. I wszystkie większe ścinki takich pięknych papierów chowam sobie do teczki.
Ścinam też czasami całkiem duże fragmenty bloków do notesów – takie po pięć i więcej centymetrów i też mi ich jakoś tak szkoda, i jeśli to są te szersze paski, to je sobie gumeczką i do szufladki, i do szufladki.
A potem z nich sobie robię malutkie notesiki – takie naprawdę małe, mieszczące się na dłoni. Bardzo to lubię, chociaż przy takim maleństwie jest dokładnie tyle samo pracy, co przy dużym. I takie na przykład wychodzą jak poniżej:
Jakoś tak szybciej przyszło w notesach, niż nawet w naturze chyba. Rozejrzałam się i dotarło do mnie, że mam pełno ornamentów i materiałów, które pasują do babiego lata, a nawet jesieni.
Pracuję pilnie nad pewnymi trzema notesami, o których niedługo, ale przy okazji wykańczam też różne na wpół gotowe różności, bo naprawdę muszę uzupełnić zapasy przed jesiennym wyjazdem. Jakoś tak mi się rozchodzą gotowe rzeczy.
No i wracając do tych jesiennych – takie mi, proszę, wyszły. Jestem naprawdę zadowolona, bo przez lato sporo się nauczyłam – z książek, kursów, wskazówek online – i nawet przy zupełnie podstawowych narzędziach, jakich używam, jakość moich notesów jest zauważalnie coraz lepsza. Na przykład metoda wykańczania narożników, której nauczyłam się z bloga Low Mountain Bindery – niby drobiazg, ale do licha, widać różnicę.
Plus, dodatkowo, użyłam pierwszej okładki z niemożliwego stosu otrzymanego niedawno od nieocenionej Ani – jakiż wspaniały to stos okładek, i ile w nim drzemie możliwości! A notesik wyszedł całkiem ładny, równiutki i sympatyczny.
Mają w zwyczaju się strasznie rozwalać po jakimś czasie, prawda? Rozlatują się im okładki albo się rozklejają. A z samego faktu, że to ukochane książki, wynika także i to, że nie chciałoby się ich tracić. I żeby to nadal było TO wydanie.
Nota bene, kupiłam sobie kiedyś NIE TO wydanie „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej i kompletnie nie mogłam go czytać – żadnym sposobem – do tego stopnia, że musiałam się zaopatrzyć wreszcie z TO wydanie, z ilustracjami Młodożeńca.
No więc książki ukochane powinno się naprawiać, i właśnie odważyłam się naprawić oprawę mojego „Władcy Pierścieni”, a ściśle mówiąc, pierwszego tomu na razie.
Bardzo już był sfatygowany ten egzemplarz, a przy tym nigdy mi się nie podobała okładka. Blok był kompletnie rozjechany, wyklejka naddarta, grzbiet w strzępach – tu w zasadzie nie widać, jak bardzo, ale to moje jedyne zdjęcie stanu poprzedniego.
No więc odcięłam okładkę, obłożyłam ją moim ulubionym kanapowym materiałem, wymieniłam tasiemki, wzmocniłam grzbiet, podkleiłam uszkodzenia, dodałam wyklejkę…
Nie mam niestety gilotyny tak potężnej, żeby mi ładnie obcięła cały gruby blok, więc krawędzie pozostały przybrudzone, ale naprawdę jest o wiele lepiej.
Mam zamiar jeszcze namalować Nazgula na przedzie okładki, a Pierścień Władzy na grzbiecie – i będę naprawdę zadowolona.
Najbardziej chyba z tego, że nie zniszczyłam sobie niczego i odkryłam, że umiem też naprawić książkę, co wbrew pozorom jest o wiele trudniejsze, niż jej zrobienie od podstaw (przynajmniej dla mnie).
Drogie ulubione książki, nadchodzę 🙂
[Nieco później: Uważam, że Nazgul wyszedł jak należy:
Czyli od dzisiaj można mnie również znaleźć, dzięki miłej pomocy Ani (DZIĘKUJĘ!) na facebooku, bo już od dłuższego czasu informowano mnie, że powinno się mieć facebooka. Co tylko świadczy o tym, że wszyscy zostaniemy wciągnięci w Wiek Nietoperza, choćbyśmy kopali i gryźli.
Przy każdej możliwej okazji nadmieniam, że moje notesy – nawet te z czasów, kiedy niewiele jeszcze umiałam zrobić – są w każdym razie na pewno solidne i trzymają się kupy nawet w bardzo dramatycznych okolicznościach i przy okrutnym traktowaniu. Postanowiłam zatem, że co jakiś czas wrzucę na stronę również i notatki o tych notesach, które nosiłam ze sobą w torebce czas jakiś, notując, rysując, dając rysować dzieciom, robiąc portreciki, wklejając ważne bilety i dziwne ulotki, wtykając między kartki różne rzeczy i ogólnie robiąc to wszystko, co zużywa notesy.
Jestem bardzo, bardzo brutalnym i bezwzględnym użytkownikiem notesów. Robię im straszne rzeczy. I jeśli ze mną wytrzymują w nienajgorszym stanie, to znaczy, że wytrzymają absolutnie z każdym!
Zauważyłam zresztą, że z jakiegoś powodu moje zarysowane notesy cieszą się zainteresowaniem znajomych – więc może spodobają się również i gościom na mojej stronie?
W szafie mam całkiem spory już stosik zapisanych i zarysowanych notesików i zeszytów, ale myślę, że najważniejsze są te, które zrobiłam sama i na tych mam zamiar się skupić.
Mam nadzieję, w każdym razie, że będą one dobrym dowodem na to, że ręcznie robiony notes to wytrwały przyjaciel!
Bardzo mi się spodobał efekt, jaki się uzyskuje odciskając wzór nici ze szpulki na miękkiej masie fimo. Jest delikatny, bardziej może przypomina pióra niż żyłkowanie liścia, chyba że coś w rodzaju miłorzębu – i wskutek tego liście z takim wzorem prezentują się raczej jako realizm magiczny, niż realizm.
Na szarym, gładkim tle takie coś srebrnego wygląda, moim zdaniem, dość bajkowo – a że o to właśnie chodziło, jestem zadowolona.
Zrobiłam kilka nowych ozdobników na notesy – muszę je dzisiaj ponaklejać i zacisnąć. Ponieważ są tacy, którzy nie lubią za bardzo wystających elementów ozdobnych, tym razem zrobiłam takie zupełnie niemal płaskie. Wydaje mi się, że całkiem przyjemnie wyszły. Do jednego z nich – można zgadywać, którego – użyłam jako formy do odciskania żyłek szpulki nici – i okazało się to dobrym pomysłem.
Proszę, o, tak to na razie wygląda luzem – przy okazji widać, jak straszliwie pociachałam nożem, mimo podkładek i starań, nasz biedny stół 🙂