Kajecik Złego Kanclerza

Takie mam skojarzenie z tym notesikiem. Jest poręczny – formatu A6 – i łatwo go schować w fałdach bogatych szat. Jest czerwony – kolor namiętności i ambicji, niezbędnych do knucia zdradzieckich planów. I ma ozdoby, które wyglądają dostatecznie prestiżowo dla szanującego się Złego Kanclerza!

Notesik ma twardą oprawę w malowanym płótnie – kolejny kawałek suszony na niedawnym upale – i przepiękną wyklejkę w indyjski deseń. Na okładce przykleiłam trzy elementy starej bransoletki z agatami. W efekcie zrobił się przyjemny drobiazg, ładnie pasujący do ręki. Tak to wygląda:

 

Auuuu!

Złocenie jest bardzo ciekawą techniką i uczę się coraz więcej. Najtrudniej jest tak dobrać szkic, żeby najważniejsze kreski były jak należy złote, żeby dodać rysunkowi dynamiki delikatniejszymi kreseczkami – a wszystko to przy użyciu dość grubego narzędzia, które szybko zmienia temperaturę i trzeba sprytnie nim operować, żeby utrzymać je nie za zimne i nie za gorące… Auuuuuu!

To nie wilk, to ja zawyłam, kiedy sobie oparzyłam palec 🙂 Ale jak ze wszystkim – im więcej się próbuje, tym więcej pewności w ręku.

Ale to tylko złocenie, a ten notes w ogóle jest fajny – trochę mniej ozdobny, niż kilka poprzednich, ale starannie zrobiony i dobrze leżący w ręku.

Uszyłam blok z szarego papieru 120 g, wyklejki są z eleganckiego papieru z motywem złotego kółka. To dlatego złocenie na skórce, przyklejone na okładce, też jest okrągłe. Okładka jest twarda, a do jej obciągnięcia użyłam jednego z tych malowanych płócienek, które ostatnio suszyłam na sznurkach 🙂 Efekt jest naprawdę zadowalający – powściągliwy i stylowy. A ta zieleń jest naprawdę śliczna.

O, proszę:

 

Generał Hux także nie panuje nad swoim kotem

Miłośnicy Gwiezdnych Wojen kojarzą zapewne zdumiewająco zgodnie wyznawany, a nawet potwierdzany przez Oficjalnych Specjalistów, pogląd: jeden z antagonistów z najnowszych filmów, generał Hux, jest właścicielem rudej kotki imieniem Millicent. W bardziej skrajnych wersjach, z jakimi się spotkałam, miał nawet mieć dla niej stosowną kapsułę ratunkową na statku Tych Złych.

Nikt Millicent wprawdzie nie widział, ale szczerze mówiąc – moją kotkę też mało kto widział, a jestem pewna, że gdzieś jest i o godzinie 4.30 rano przyjdzie drzeć się pod oknem, żeby ją wpuścić po nocnych hulankach. No ale moja kocica jest raczej z Ruchu Oporu, sądząc z zachowania.

Kiedy jednak dostałam intrygujące zamówienie na notes mający nawiązywać do postaci generała Huxa, wiedziałam z bezwzględną pewnością, że musi on zawierać jakieś aluzje do Millicent, nie ma wyjścia.

Zabrałam się do pracy ochoczo i muszę przyznać, że jeszcze przed wykonaniem ozdób byłam już całkiem zadowolona z efektu. Notes jest nieco mniejszy od A5, uszyty z 120 g papieru, białego jak lico generała. Aby podkreślić niewątpliwą wagę faktu, że i generał Hux, i Millicent są rudzi, dobrałam pomarańczową zakładkę. Następnie – wyklejka. Wyklejkę zrobiłam tym razem sama. Czarnym tuszem narysowałam odcisk kociej łapki, zeskanowałam, zrobiłam z niej pędzel do programu graficznego i zapełniłam łapkami kartkę A4. Dwa wydruki później obecność Millicent w notesie została zapewniona.

Pieczołowicie dobierając odcienie, pomalowałam kawałek płótna na przepisowy ciemnoszary kolor o niekoniecznie przepisowym, ale za to bardziej kosmicznym lekko perłowym połysku. Obciągnęłam tym płótnem twardą okładkę – wyszło bardzo ładnie. Wreszcie na okładce wyrysowałam na srebrno i czarno generalskie paski, dodałam logo Najwyższego Porządku (z obwódką pomarańczową zamiast czerwonej) i notes jest gotowy! Jestem z niego naprawdę, naprawdę zadowolona – to jedna z ładniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek wyszły spod moich rąk.

Mam teraz nadzieję, że nowa Właścicielka znajdzie w porządnie zrobionym notatniku inspirację dla swojej twórczości!

Dzień na farbowanie

Pokazywałam już szycie, pokazywałam różne techniki  w które wetknęłam nos, ale nie pokazywałam chyba malowania płótna. A bardzo to lubię! Ponieważ cenię sobie recykling i upcykling i co tam jeszcze, mam stosik różnych płóciennych rzeczy i co jakiś czas biorę te płótna i gruntuję, i wykorzystuję do różnych oprawek i tym podobnych.

Czytałam dość szeroko o historycznych metodach gruntowania tkanin do prac introligatorskich, ale pasowały mi one bardziej do klejenia klajstrami, które mnie jest potrzebne raczej do skór, niż do płócien, i które mnie jakoś tak zawsze denerwuje – i  końcu uznałam, że jak tak wezmę i pomaluję płótno farbą akrylową, to z klejem CR powinni się polubić.

Jak na razie się sprawdza. Pewnie to nie jest tak zupełnie profesjonalne, ale notes to nie jest szesnastowieczna oprawa, ma być po prostu trwały na miarę notesową i ładny, a do tego celu wystarczą akryle. Doświadczenie wykazuje, że się i one nieco wycierają, ale – nieprędko!

W załączeniu zatem – różne fazy i zabawy z malowaniem płótna, które dzisiaj przygotowywałam, korzystając z przepięknej pogody.

Zeszyciki na zwięzłe myśli i szkice na kolanie

Zrobiłam kilka malutkich zeszycików. Kombinowałam tak: skoro mi skomplikowane rzeczy wyszły krzywo, to trzeba zrobić kroczek do tyłu i wykonać porządnie coś prostego. Co jest NAJPROSTSZE, a co może potem posłużyć jako Drobne Upominki, Gratisy, Dodatki? No takie zeszyciki z pojedynczej składki. A też je trzeba przecież zrobić dokładnie i z dbałością o szczegóły.

No i planowałam zasadniczo zrobić cztery… ale potem tak mi się dobrze szyło i kleiło… że w końcu… zrobiłam OSIEM 🙂

Są nieduże – na pół zeszytu – w miękkiej tekturkowej oprawce z kieszonką w tylnej części. Z przodu mają okrągłe obrazki, które namalowałam dawniej i COŚ planowałam z nimi zrobić. Każdy ma 24 kartki, jest porządnie zszyty i w ogóle – bardzo przyjemnie się prezentują.

I co? Zadziałało. Zaraz następnego ranka zszyłam i skleiłam dwa solidniejsze, dziesięcioskładkowe bloczki do notesów i tfu, tfu, na psa urok, nic na razie nie jest krzywe 🙂

 

  

Festina lente

albo: jeśli się już zrobiło z entuzjazmu te 298473871 potknięć, należy zastosować autoironię!

No daaaaalej mi krzywo to wszystko wychodzi, ale w przypadku tego notesu akurat nie zmartwiłam się za bardzo. Po pierwsze, bloczek już spisywałam na straty, i uratowało go tylko dość radykalne cięcie mojej Przerażającej Gilotyny. Po drugie, no, na czymś się trzeba uczyć, więc lepiej już na bloczku, który I Tak Nie Jest Idealny. Po trzecie – no jest krzywe, ale jakoś tak mi się podoba i może po prostu zachowam go dla siebie. Bo ma te fajne czarne i białe kartki, więc się będzie dobrze rysowało, i ciekawie. Albo się może kiedyś komuś spodoba.

No więc jedyne, co mi pozostało, to do złocenia na okładce domalować upomnienie w sprawie przyspieszania rozmaitych czynności w oprawianiu, czyli czegoś, czego się nie powinno robić, i potem cisnąć między stokrotki. O, tak:

Niby nieudane, ale jakoś się trzyma

Poniżej wklejam zdjęcia notesików, o których niedawno wspomniałam. Oba są ze ślicznego, popielatego papieru, zszytego jak trzeba, i na tym w zasadzie kończą się pozytywne strony. No bo tu krzywo, tu nie docisnęłam, tu nieznany papier mi się skandalicznie pofalował, tu kapitałki źle docięte – a wszystko to jak ręka drgnęła, palce nie dociągnęły i ruch niepewny. Bardzo bardzo irytujące.

No ale. Jeśli się nie wezmę i nie zrobię kilku notesów mniej udanych, to nigdy nie wrócę do robienia bardziej udanych, a ostatnie tygodnie, ku mojemu nieskończonemu zdumieniu, to jeden ciąg pytań, czy już robię notesy na nowo!

Więc nie mam zamiaru załamywać rączek, tym bardziej, że im to z pewnością dobrze nie zrobi, i tak czy inaczej wrzucam ku pamięci te tutaj nowe początki.

Jeden z nich oprawiłam w płótno (grzbiet)  malowane ręcznie na czarno, w cudowny marmurkowy papier (jak wspomniałam, dostałam prezent!) i ozdobiłam FIMO-wym medalionem z Insygniami Śmierci (Harry Potter), do czego zainspirowała mnie nowa Właścicielka jednego z moich notesów. Wyglądałoby to prześlicznie, tym bardziej, że wyklejka jest zjawiskowo piękna, ale oczywiście jak wyżej wspomniano, trochę mnie się rozlazło.

Drugi ma okładkę z dodatkową warstwą cienkiej gąbki, i oklejony jest płótnem malowanym na morsko-zielony kolor. Ma również piękną wyklejkę (papier Pepin wciąż mi bardzo pasuje do wyklejek, pod każdym możliwym względem). Uwaga – to ten notes, który pozłociłam! Mój pierwszy! Co zapewne widać, i nie jest to coś szczególnie korzystnego, ale jestem i tak bardzo zadowolona. Zaś wspomniana kilka wpisów temu zapomniana linia została uzupełniona pędzelkiem i jeszcze dodałam cieniowanie rysunku, co wyszło na dobre całemu ornamentowi.

Jak widać z powyższego, nie tylko perfekcja może przynieść satysfakcję – nawet, po prostu, kroczek naprzód, to zawsze już jest coś!

Fantastyczne rośliny i jak je znaleźć

Plewienie ogrodu jest bardzo przyjemnym zajęciem. Wprawdzie muszę to robić w rękawiczkach, maseczce i kapeluszu, uważać na słońce i w ogóle zachowywać liczne nudne środki ostrożności, ale bardzo, bardzo lubię plewić. Na pewno mi to dobrze robi – zaraz się człowiek wzmocni, jak tak sobie powyrywa chwasty i poprzekopuje ziemię.

Poza tym – lubię rośliny od zawsze. Chwasty też, właściwie, wyłączając obmierzły podagrycznik, bo ze wszystkim innym jakoś się idzie dogadać. I lubię też rośliny fikcyjne. Takie, które mi pokazują – w filmach i w grach – i takie, które muszę sobie sama wyobrazić; takie, które są zupełnie zmyślone, i takie, które są nieprawdziwymi odmianami znanych mi gatunków prawdziwych; takie, które tylko udają fikcyjne, a tak naprawdę są pospolitymi roślinami w realu, i takie, które udają te znane, a są kosmicznie odmienne. I pomyślałam sobie, że mogłabym sobie narysować trochę fantastycznych roślin – a potem, że nie zaszkodziłoby też je podkolorować – i tak się zrobił cały projekt.

Poniżej załączam obrazki – w wersji czarno-białej i kolorowej – które na razie popełniłam (i wrzuciłam już na swojego tumblra, gdzie nie przestaje mnie zadziwiać, które z nich zyskują dziką popularność, a które sobie kwitną w kątku skromnie 🙂 ).

Gorączka złota

Dostałam niedawno w prezencie (dziękuję!) folię do złocenia. Dostałam niedawno w prezencie (dziękuję!) wypalarkę. I muszę wyznać, że nawet biorąc pod uwagę moją wątpliwą jeszcze precyzję w rękach – zaskoczyło. Zaskoczyło jak diabli.

Jak mi się to nieziemsko podoba! Bierze sobie człowiek takie szpejo, a ono tak cudownie działa, i w ogóle! Już malowanie metalicznymi tuszami sprawia mi wielką przyjemność, ale to złocenie! Och, to złocenie, to jest inny poziom frajdy. I już nawet jeden notesik, nie powiem, ozdobiłam złoconym rysunkiem, ale entuzjazm poniósł mnie tak bardzo, że pominęłam jedną dość ważną linię. Zanim zrobię zdjęcia, to chyba jednak tak trochę, no wiecie, poprawię to odręcznie.

Ale niech to, jak strasznie fajnie się te złocenia robi! Jestem oczarowana.

Niestety, widzę, że przerwa w pracy nie wychodzi człowiekowi na zdrowie. Te dwa malutkie notesiki, które zrobiłam, nijak nie dorastają do standardów sprzed szpitala. Ale nie mam już cierpliwości tak zupełnie nic nie robić i nawet skręciłam – tylko na jedną brutalną sesyjkę w towarzystwie podejrzanie entuzjastycznych synów – jeszcze jeden cudowny prezent, jaki dostałam na czterdzieste urodziny w lutym, mianowicie moją piękną gilotynę, i z zachwytem oberżnęłam kilka bloczków pięknego, popielatego papieru i jeden taki, co już myślałam, że zmarnowałam beznadziejnym przycinaniem dawno temu. I co? I okazało się, że bloczek ma się świetnie i będzie z niego jeszcze pewnie sympatyczny notes!

Przedmioty same mnie zachęcają, żebym się odważyła, jak nic.

Oghamy jakieś takie

Krzywo mi się skórka przykleiła, stwierdziłam ponuro, patrząc na – w założeniu – całkiem klasyczny, normalny notes ze skórzanym grzbiecikiem. A wszystko inne takie fajne: równiutki blok z naprzemiennych białych i kremowych kartek (120 g), i zieloniutka zakładka, i zielone wyklejki, i udatnie ufarbowane płótno. No do licha, do licha i jeszcze raz do licha. Odczułam Głęboki Smutek, po czym stwierdziłam, że trzeba wykorzystać starą mądrość IT: it’s not a bug, it’s a feature.

I wszystko to potraktowałam na złoto różnymi krzywymi runami, futhorkami, oghamami i tym podobnymi, bez żadnego porządku, z wykorzystaniem obrazów pochodzących z kościanych i kamiennych zabytków. Na złoto, ma się rozumieć, moim ulubionym tuszem.

Zajęło mi to oczywiście jakieś 42039847 lat, ale, szczerze mówiąc, w tych wszystkich głupich chorobach należy zawsze być wdzięcznym Panu Bogu, jak jakiś czas nie jest stracony, a czas spędzony w warsztaciku nigdy nie jest stracony.

No i wprawdzie skórka nadal jest krzywo, ale myślę, że osiągnęłam cel: mnie zdecydowanie przestało to przeszkadzać, i mam nadzieję, że innym też nie będzie.