Drobiazgom dobrze w niebieskim

Co zrobić, kiedy po zrobieniu notesów zostają ścinki, kawałki, paski papieru i płótna, dziwne ozdóbki, małe odcinki wstążek?

Oczywiście więcej notesów! Tylko że odpowiednio mniejszych.

Tak się złożyło, że akurat mi tym razem wyszło kilka małych notesików z takich resztek, a wszystkie w różnych odcieniach niebieskości! Z zakładkami i bez, otwierane w pionie i poziomie – wszystkie mieszczą się na dłoni. No nie zniosłabym marnowania dobrego papieru i innych rzeczy, skoro można z nich jeszcze zrobić całkiem przyjemne malutkie notesiki. Jeden w dżinsie, dwa w malowanym płótnie, jeden w tapecie – wyszły bardzo ładnie i pewnie posłużą jako drobne prezenty, albo może spodobają się komuś same z siebie? W każdym razie takie małe rzeczy też mają swoje miejsce wśród moich rozmaitych produkcji i poświęcam im tyle samo uwagi i pracy.

I od razu w życiu robi się bardziej niebiesko!

Z bąbelkami

Od dłuższego czasu chciałam sobie machnąć taki notes o nieco bardziej wydłużonym kształcie: wąski, podłużny i zgrabniutki. No i to jest właśnie ten.

Uszyłam go z białego papieru, jak zwykle starannie, i zaopatrzyłam we wszystkie konieczne szykany (wyklejeczka, wąziutka zakładka), i oprawiłam w papier od Prawdziwego Introligatora (dziękuję nieustannie!), po czym zawisłam nad grzbietem okładki i zaczęłam go pieczołowicie pieścić i dociskać krawędzie… TRACH! Papier puścił i  starannie oklejona okładka poszła się paść na długości półtora centymetra.

Ale czy człowiek powinien się w takiej chwili poddawać? Oczywiście, że nie. Wzięłam więc przepiękne próbki, których wielokolorowe wachlarzyki dostałam na Targach Książki, narysowałam cyrklem różnej wielkości kółka, wycięłam, przykleiłam w strategicznym miejscu, a potem w zupełnie niestrategicznych, ale estetycznie uzasadnionych miejscach – i okładeczka została uratowana, i trzyma się jak należy.

Wyszedł z tego bardzo optymistyczny, zgrabny i fajny notes – na wesołe pomysły i przyjemne obserwacje!

Latarnia morska, gwiazda niewzruszona

– pozostaję w klimatach wakacyjnych. Bardzo lirycznie w dodatku, bo z mojego ukochanego sonetu Szekspira ten tytuł, a także ogólnie inspiracja, albowiem myślę ostatnio bardzo dużo o miłości.

Notesik nadaje się znakomicie zarówno do rysowania gwiazd niewzruszonych, jak do pisania sonetów – jest z białego papieru 120 g, czyli takiego troszkę sztywniejszego. Format ma mój ulubiony – oberżniętego o 1/3 zeszytu. To jest bardzo dobry format, wygodny do torebki, dostatecznie duży, żeby coś naszkicować.

Oprawiłam go w ciemnoniebieskie płótno – z tych ręcznie malowanych – więc jest niebieskochmurzasty. Początkowo chciałam ozdobić tę okładkę czymś bardziej oczywistym, na przykład gwiazdami, ale w końcu doszłam do wniosku, że lepiej będzie – pozłocić obrazkiem latarni morskiej.

Ma piękną wyklejkę z tego ślicznego włoskiego papieru w pawie pióra – już go kilkakrotnie używałam, zawsze z doskonałym efektem. Ma też oczywiście zakładeczkę. Nic mu nie brakuje, tylko sonetów w środku nowych, i gwiazdozbiorów naszkicowanych, albo czegoś w tym rodzaju…

Bazyliszek a sprawa polska

Patriotyzm lokalny to mój ulubiony rodzaj patriotyzmu. Mieszkając w Wieliczce, a wcześniej w Krakowie, zaliczam się oczywiście do krakowskiego grajdołka kulturowego i kocham wielką miłością niektóre jego kawałki. Te, których nie kocham, traktuję mniej więcej tak, jak tradycja nakazuje traktować niesfornych członków rodziny: no wywraca człowiek oczami, ale im przecież pozwala opowiadać tę samą historyjkę po raz 45, znajdzie miłe słowa dla nowego wazonu i przygotuje dwie miski sałaty, bo wiadomo, że babcia jedną zje sama.

Mam takie podejście do legend krakowskich. Słyszałam je od dzieciństwa i przegryzłam się już nie na drugą, ale trzecią ich stronę. I uważam, że one się lenią! One się nie prezentują auto! Do czego to dochodzi – jak spyta się przeciętnego, polskiego zjadacza chleba, z czym mu się kojarzy pliniuszowy Bazyliszek, to stwierdzi, że z Warszawą (zakładając, że nie powie, że z Harrym Potterem).  Moje własne, przyzwoicie oczytane dziecko w moim własnym domu mi odparło, bezczelne, że Bazyliszek to z Warszawy! (A więc chciałeś syneczku tę nową grę, taaaaaaak? 🙂 ).

No może i coś w tym jest, ale nie wszystko. Bazyliszek był w Warszawie, ale przecież i w Krakowie i zygmuntowskim Wilnie, i gdzieś chyba jeszcze na Śląsku. Krakowska wersja legendy osadza go w podziemiach Pałacu pod Krzysztofory, gdzie natknęła się nań kucharka, goniąca koguta przeznaczonego na obiad. Nie wiem jak komu, ale mnie się zdecydowanie bardziej podoba swojska, zdeterminowana i ciekawska kucharka, niż skazaniec, choćby i cwany.

Bazyliszek – krakowski! Krakowski! – wylądował zatem na moim notesie. Notes jest różowy, a Bazyliszek złocony. Uważam, że ten różowy udatnie oddaje hołd krakowskiej kucharce. Umówmy się na tę wersję legendy, w której traci ona tylko skarby, a nie przytrzaśniętą przez drzwi piwnicy piętę, dobrze?…

 

Konik morski

Jako matka dwóch synów jestem wielką zwolenniczką męskiej ciąży. Żywię więc (przepraszam, ale nie mogłam oprzeć się tym sylabom) zdecydowaną sympatię do koników morskich, chociaż szczerze mówiąc nie wiem, czy to z tą ciążą to fakt, czy zaledwie faktoid. Muszę sprawdzić.

A zanim sprawdzę, to sobie w każdym razie zrobiłam przyjemne złocenie z morskim konikiem! Utrzymując się w morskich klimatach poprzedniego wpisu, znalazłam kilka fotografii i na ich podstawie machnęłam wypalarką na płóciennej oprawce tego notesu rysunek konika. Uważam, że wyszedł bardzo ładnie – czyściutko i jak żywy, a że właśnie coś takiego chciałam uzyskać, to jestem zadowolona.

Jest z białego papieru, ładnie uszyty i zgrabny. Ma złotawą, satynową zakładkę i wszystko, co trzeba.

Wyklejka bardzo ładnie pasuje do tego konika, z zawijaskami odpowiednimi, i razem tworzy to szalenie wakacyjny, poręczny notesik do zapisywania adresów nieodpowiednich znajomości z Chorwacji oraz szkicowania boskich kształtów nadbałtyckich fok.

Czy tam koników morskich.

 

Bulaj na świat

Wakacje, prawda, klimaty nadmorskie, nieprawda, i tego, szum fal, co nie?

Nie ma że boli, trzeba też i sezonowo. Więc ten notes jest agresywnie wakacyjny.

W środeczku ma piękne, chłodne i popielate karteczki i wyklejkę z organicznym, ni to morskim, ni to grzybowym wzorem (papier Pepin all around) i srebrzystą, satynową zakładkę. To jest jeden z tych bloczków przyciętych na mojej Wspaniałej Gilotynie, więc jest bardzo ładny.

Okładka natomiast jest z ręcznie malowanego płótna. Jest trochę bardziej zielonkawa, niż to widać na zdjęciach, ale jak na razie żadnym sposobem nie udaje mi się skłonić mojego telefonu do bardziej morskich kolorów. No nie i już. Niemniej jednak należy wierzyć na słowo, że jest morsko-niebieska, z perłowym połyskiem, i wbrew temu co z jakiegoś powodu widać na zdjęciach nie ma nic krzywego.

Na środku przykleiłam akwarelowy obrazeczek, obramowany starą, metalową klamrą. Klamra się zepsuła, więc jakiś czas nosiłam ją jako wisior, a teraz nadeszła pora na nową transfigurację. Ha! Wygląda trochę jak bulaj z morską wodą za oknem, a że wzór jest taki trochę wytarty, tym lepiej.

Wszystko to się składa na ładny, zgrabny szkicownik. Jak widać poniżej:

 

 

 

Prób ze złoceniem ciąg dalszy

No na serio, nie mogę się oderwać od tego. A to sobie popróbuję tak, a to siak, a samych końcówek wypalarki mam osiem… Tym razem sprawdzałam, co wyjdzie, jak pozłocę na gorąco twardą okładkę w płótnie malowanym mieszanką farby i kleju.

I to chyba był najładniejszy jak dotąd efekt.

Użyłam najcieńszej końcówki, zrobiłam bardzo pobieżny szkic na folii i hajda. Wykończywszy podstawowe linie, zaczęłam dodawać drobniejsze cieniowania, podwójne kreski i tym podobne. Wszystkie wyszły bardzo cieniutko i delikatnie, więc tu i ówdzie poprawiłam po konturach trochę  mocniej. Jeszcze mi  kreskowania nie wszędzie wyszły idealnie, ale ten niesforny rysunek bardzo mi się osobiście podoba. Może najbardziej z dotychczasowych złoceń.

Sam notes to kolejny mały (A6) drobiazg w twardej oprawie płóciennej, ręcznie malowanej farbą i klejem. Rysunek liścia jest wyzłocony folią na gorąco. Wyklejka to delikatnie marmurkowy papier. Bloczek uszyty jest ze zwykłego papieru 90 g. Wszystko jest porządnie, solidnie wykonane i widać, że strategia ćwiczenia na małych zeszycikach (już ich mam 11) bardzo się opłaca. Ten notes jest znacznie lepszy, niż kilka wcześniejszych, a już się cieszę na takie, które będą od niego jeszcze lepsze w przyszłości.

Ale na razie ten jest naprawdę w porządku. No czy to nie jest coś, co człowiek by od razu chciał zapisać? Pewnie, że jest 🙂

Dla wtajemniczonych. Pod każdym względem.

Ha! To było coś szczególnego.

Żeby zrobić ten notes, musiałam zrobić coś, czego jeszcze nie robiłam, mianowicie zaprojektować sama kratkę do pisania po koreańsku. Potem jakoś to zszyć, żeby było równo, co niestety nie do końca się udało. No i potem zabawa ze złoceniem i malowaniem! Same wyzwania i ciekawe problemy, czyli coś, co uwielbiam.

Zeszyt do pisania koreańskich znaków dostał twardą oprawę oklejoną ręcznie malowanym płótnem – ostatnio ta technika naprawdę mi dobrze idzie. Na wierzchu jest baaaaardzo precyzyjnie zamówiony napis – cytat, który ma Odniesienia według życzenia Właścicielki. Całe szczęście nie po koreańsku, bo mogłabym napisać coś niestosownego – moja znajomość koreańskiego jest absolutnie żadna.

Zastanowiwszy się nad fandomem, z którego pochodzi cytat, wybrałam jako motyw złocenia więdnące niezapominajki. Akurat były tak uprzejme, że więdły mi na klombie przed domem, więc uharatałam sobie brutalnie jedną i zrobiłam złocenie. Potem poprawiłam i wycieniowałam złocenie tuszem, a same kwiatki pomalowałam specjalnie wymieszaną z perłową – niebieską farbą akrylową, cieniusieńkim pędzelkiem.

Baaaardzo długo mi nad tym zeszło, ale biorąc wszystko pod uwagę – zeszyt jest całkiem przyjemny. Następnym razem będę wiedziała już jednak, jak sobie radzić z nietypowymi kartkami, kratkowanymi nieregularnie i dziwnie, a w ramach przeprosin za eksperymentowanie na jej zeszycie wysłałam Właścicielce oprócz zasadniczego notesu – jeszcze bloczek równo przyciętych kartek z podobną kratką.

A tak wygląda ten notes (należy zerknąć na kraaaaatkę!):

Z owocami

Był taki notes, który mi się  ohydnie rozjechał. Znaczy, zrozummy się dobrze: jak próbowałam go rozbebeszyć, żeby oddzielić okładkę od bloku i inne elementy, to po dłuższym mocowaniu się zrezygnowałam, chwyciłam za nóż i oberżnęłam co się dało, bo nie szło tego rękami rozerwać ani w ogóle zdemontować inaczej – kolejny dowód na to, że robię te notesy naprawdę mocne. No ale wizualnie się jakoś tak rozjechał. Był jeden z wcześniejszych, więc czuję się usprawiedliwiona. Tak troszeczkę.

W każdym razie postanowiłam oprawić go na nowo. Oszlifowałam i przystrzygłam blok kartek, wybrałam nowe wyklejki. Dałam nową zakładkę i kapitałki. Docięłam okładkę ponownie, bo chociaż poprzednia miała całkiem całe tekturki, to oderwanie od nich płótna i innych rzeczy okazało się KOMPLETNIE niemożliwe.

Obłożyłam okładkę tą udawaną skórką, co mi tak dobrze służy (Ciociu, dziękuję nieustająco). Na wierzchu namalowałam akrylami drzewko, ale właściwie nie wiem czemu dokładnie – tak mi w duszy zagrało. I dokleiłam szkiełka, żeby się błyszczało też. Wyglądają jak owocki, jakoś tak optymistycznie, choć drzewo jest bezlistne. Może drzewo dostało jakimś huraganem, ale nadal ma piękne owoce – te rzeczy, rozumiecie 🙂

I tak to sobie teraz wygląda.

Smoczo wygląda

Westchnę sobie… (wklej wzdychanie).

Smoki, cóż. Smoki są stałym motywem w moich notesach, ale czy to tak bardzo źle? Ten smok zalągł się nieśmiało na skórkowej oprawce całkiem zgrabnego notesu. Pierwszy raz oprawiałam w taką cieniutką skórkę (tu podziękowania dla Prawdziwego Introligatora, który mi ją dał) i na pewno w przyszłości wyjdzie mi to lepiej, ale nawet teraz uważam, że wcale źle nie jest. Żeby wszystko było lekkie do noszenia, oprawkę wybrałam półmiękką – w skórce powinna być dostatecznie mocna.

I na tej to skórce na dodatek znowu ośmieliłam się wyzłocić motyw złotą folią na gorąco. Oj, pięknie to wychodzi, jak się oczywiście, do licha, nie przyciśnie za mocno.W dwóch miejscach przycisnęłam trochę za mocno, niestety. No ale smok jest, złocisty jak się patrzy. Wygląda zza ozdobnej kreseczki trochę nieśmiało, ale może się przestraszył wypalarki?

W środku notesu też są ciekawe rzeczy. Jest z dwóch rodzajów papieru – gładkiego, 120 g i zwykłego kancelaryjnego w kratkę. Trochę to stwarza problemów przy klejeniu i przycinaniu, ale dla mnie to już nie jest kłopot – wyszło bardzo ładnie. Wyklejkę ma w kolorze khaki, albowiem założenie jest takie, że miał to być notes Męski. Bardzo. Myślę, że nie ma nic bardziej męskiego, niż zestawienie skóry i khaki, a przynajmniej nie w notesach, i jestem kontenta z efektu.

Którego może nie widać tak do końca, do licha, bo przy robieniu zdjęć potwornie wiało. Ledwie coś ustawiłam, a zaraz poryw wichrzyska mi przewracał, odchylał, wykrzywiał albo łopotał różnymi częściami – no zgroza. Mam jednak nadzieję, że widać przynajmniej po części, że to przyjemny jest notes, funkcjonalny, lekki i bardzo miły w dotyku (ach, ta skórka! nb wiedziałam o oprawianiu w skórkę, wydawało mi się, dostatecznie dużo, ale że się ją kremem nawilża, tegom wcześniej nie wiedziała i powiedział mi to dopiero Prawdziwy Introligator!).