– mam dzieci, więc mam i Pokemony… Zaczęło się podczas wakacji, kiedy na sugestię znajomej młodzieży machnęłam portrecik Pikachu na huśtawce, a teraz moje dzieci uznały, że pora, bym zrobiła im ich ulubione Pokemony z fimo.
A ponieważ moja standardowa odpowiedź na takie zapotrzebowanie brzmi: ależ czemużby nie? – to oczywiście je zrobiłam. Pragnę dodać, że Umbreon ma paski i kółka, które świecą w ciemności. A jak już zobaczyłam, jak to fajnie wygląda, to zaczęłam robić inne rzeczy świecące w ciemności, ale o tym w kolejnym wpisie 😉
Mają w zwyczaju się strasznie rozwalać po jakimś czasie, prawda? Rozlatują się im okładki albo się rozklejają. A z samego faktu, że to ukochane książki, wynika także i to, że nie chciałoby się ich tracić. I żeby to nadal było TO wydanie.
Nota bene, kupiłam sobie kiedyś NIE TO wydanie „Szpetnych czterdziestoletnich” Agnieszki Osieckiej i kompletnie nie mogłam go czytać – żadnym sposobem – do tego stopnia, że musiałam się zaopatrzyć wreszcie z TO wydanie, z ilustracjami Młodożeńca.
No więc książki ukochane powinno się naprawiać, i właśnie odważyłam się naprawić oprawę mojego „Władcy Pierścieni”, a ściśle mówiąc, pierwszego tomu na razie.
Bardzo już był sfatygowany ten egzemplarz, a przy tym nigdy mi się nie podobała okładka. Blok był kompletnie rozjechany, wyklejka naddarta, grzbiet w strzępach – tu w zasadzie nie widać, jak bardzo, ale to moje jedyne zdjęcie stanu poprzedniego.
No więc odcięłam okładkę, obłożyłam ją moim ulubionym kanapowym materiałem, wymieniłam tasiemki, wzmocniłam grzbiet, podkleiłam uszkodzenia, dodałam wyklejkę…
Nie mam niestety gilotyny tak potężnej, żeby mi ładnie obcięła cały gruby blok, więc krawędzie pozostały przybrudzone, ale naprawdę jest o wiele lepiej.
Mam zamiar jeszcze namalować Nazgula na przedzie okładki, a Pierścień Władzy na grzbiecie – i będę naprawdę zadowolona.
Najbardziej chyba z tego, że nie zniszczyłam sobie niczego i odkryłam, że umiem też naprawić książkę, co wbrew pozorom jest o wiele trudniejsze, niż jej zrobienie od podstaw (przynajmniej dla mnie).
Drogie ulubione książki, nadchodzę 🙂
[Nieco później: Uważam, że Nazgul wyszedł jak należy:
No dobrze, być może Pyrkon jasno pokazał mi, że specjalizacja w notesach konkretnie jest drogą właściwą. Nie byłabym jednak sobą, gdyby mnie nie wabiło na manowce i dlatego przez ostatnie tygodnie na zmianę pilnie szyję bloczki do notesów, zamawiam papiery, szukam kontaktów i w ogóle – i rysuję pierwszy w życiu komiks, i troszkę na boku tłumaczę… No nie można tak całe życie się specjalizować!
Bez zdjęć, bo szycie składek chyba nie jest aż tak fascynującym procesem. Chyba że jest, ale ja już się tak przyzwyczaiłam, że robię to raz-dwa i nie wywołuje to już we mnie burzliwych emocji. Za to – niezmienną satysfakcję i owszem. Naprawdę nie sądzę, żeby istniało coś wspanialszego dla mnie od robienia rzeczy własnymi rękami.
Właściwie ponad sześćdziesiąt, ale to nie zmienia faktu, że sama nie wiem, gdzie mi się to pomieści.
Bardzo ładnie cała ta masa, gotowa na Pyrkon, wygląda razem:
Oczywiście, do poprzednich, które pokazywałam w poprzednich wpisach, doszły kolejne, na przykład takie z różnymi bestiami:
Albo ten, który mi się szczególnie podoba, ze srebrno-zielonymi liśćmi:
Albo ten, wybitnie fanowski, zrobiony na fali przeżywania finału drugiego sezonu „Rebeliantów” (bynajmniej mi nie przeszło przeżywanie):
A kiedy zostawały ścinki, zawsze można było robić różne maleństwa, takie jak to:
Jak widać, praca wre, bo do wyjazdu już tylko kilka dni. Nadal jestem przerażona (a na dodatek pod zgubnym wpływem wszystkich okropnych pomysłów ludzi pracujących przy przeklętych kreskówkach), ale całe szczęście nie brak mi osób, które mnie inspirują, zachęcają i nie opuszczają.
Kupiłam sobie takie nieduże, proste bloczki do notesów – w brązowym kartoniku, klejone. Jest ich dwadzieścia i już mam obawy, że jest ich nieco za mało. Muszę do nich tylko dodawać okładki, wyklejki i ewentualnie zakładkę, więc to zupełnie inny rodzaj pracy. Największa frajda jest jednak w tym, że każdy przecież musi być inny.
No więc proszę, to pierwszych sześć sztuk. Ozdobione są różnymi przedmocikami z FIMO. Oprawione w różne rzeczy – skórę, dżins, sztuczną skórkę ze starego kalendarza (gdyż pamiętamy, że nie ma dla mnie porządnego notesu, jeśli nie ma on w sobie czegoś odzyskanego).
Są całkiem małe, ale sympatyczne – i przyjemnie grubiutkie. A co jeszcze fajniejsze, jak się zużyją – można element z FIMO odciąć ostrym nożem i przykleić sobie magnes albo przypinkę do broszki.
…to pracuję jak szalona. Synkowie wyjechali pielęgnować więzi rodzinne i mogłam zasypać stół kolejnymi pracami.
Jutro zapewne dokończę wszystkie pudełka ze starych okładek, ale i tak, o, proszę, mogę się pochwalić niektórymi gotowymi przedmiotami oraz fragmentami oszalałego warsztatu, zajmującego dwie trzecie stołu (specjalne podziękowania dla męża, który nie zaprotestował nawet słowem, a za to wspierał).
BB8 w trakcie montażu
GLaDOS – z „Portalu” – oraz tolkienowskie inicjały na srebrzysto-białych medalionach (jestem z nich szczególnie zadowolona)
BB8 w gotowości, a także jeden malusieńki R2-D2 i garść znaczków Deadpoola, zasugerowanych przez niezawodne i lepiej niż ja zorientowane Anny 🙂
Mój starszy syn jest wielkim fanem serii książek o zwiadowcach Johna Flanagana. Ma nawet tom z autografem autora wygrany w lokalnej grze terenowej! On, a także rozmaici inni fani, spowodowali, że zabrałam się za robienie srebrnych liści dębu – odznak książkowych zwiadowców. I udoskonaliłam technikę znacząco od pierwszego listka, wysłanego do Poznania (kiedy tam zajrzę, pewnie podmienię ten stary na nowy, jeśli właściciel będzie chciał 🙂 )
No więc robiłam sobie srebrne liście. Bardzo przyjemne zajęcie.
Wprawdzie rzecz nie dotyczy rzeczy jako takich, tylko rysunku, jaki zrobiłam moimi nowymi markerami, niemniej jednak pomyślałam, że się pochwalę.
Fanowski gwiezdnowojenny serwis The Wookie Gunner wybrał na fanart tygodnia mój portrecik bohatera Star Wars: Rebels, Ezry Bridgera, z raczej przerażoną miną :).
Bardzo mi się zrobiło przyjemnie. Rysowanie fanartów to dla mnie jedna z większych radości, zważywszy zaś, że to dla mnie rzecz całkowicie amatorska, docenienie przez współfanów to najmilsza możliwa nagroda.
W gry gram, ale raczej typu Banished. Niemniej jednak dostałam interesujące zlecenie – figurkę lub magnes z postacią Sarah Kerrigan ze Starcrafta. Matko jedyna, pomyślałam sobie nabożnie, zobaczywszy ją na okazanej ilustracji, żeby to oddać odpowiednio szczegółowo, to chyba by trzeba jednak zrobić coś większego…
Coś większego to byłoby jednak za dużo na magnes, więc zabrałam się za miniaturyzację. No i musiałam ją raczej umieścić na płaskim tle – inaczej mogłabym nie móc umocować odpowiednio skrzydeł (och, te skrzydła) i ewentualnie magnesu. Jak widać ze wstępnego etapu, jest malutka jak zapalniczka – a największa rozpiętość skrzydeł to 12 cm.
Skrzydła to była osobna zabawa – najpierw zrobiłam konstrukcję z drutu kwiaciarskiego, potem zmarmurkowaną mieszanką masy powolutku je oblepiałam i próbowałam jakoś oddać tę charakterystyczną, nieco nierówną budowę segmentów. Następnym razem będę się zdecydowanie mniej tego obawiała, bo chyba mogłabym jednak zrobić to trochę cieńsze – ale i tak myślę, że wyszły dobrze. Oto kolejny etap:
No i wreszcie podmalowałam akrylami i polakierowałam. Na życzenie Zleceniodawcy namalowałam potem również i podstawowe szczegóły twarzy, ale tutaj ją pokażę w takiej formie, jaka wydaje mi się chyba bardziej moja (chociaż mój mąż twierdzi, że bez tych wszystkich oczu ona wygląda jak Voldemort 🙂 ).
Bardzo to była ciekawa praca, chociaż też czasochłonna ogromnie. Uważam, że całkiem nieźle poszło, jak na tyle nowych technik, które sobie musiałam obmyślić.
Mam nadzieję, że magnesik sprawi właścicielowi tyleż frajdy, ile już sprawił mnie.