Bulaj na świat

Wakacje, prawda, klimaty nadmorskie, nieprawda, i tego, szum fal, co nie?

Nie ma że boli, trzeba też i sezonowo. Więc ten notes jest agresywnie wakacyjny.

W środeczku ma piękne, chłodne i popielate karteczki i wyklejkę z organicznym, ni to morskim, ni to grzybowym wzorem (papier Pepin all around) i srebrzystą, satynową zakładkę. To jest jeden z tych bloczków przyciętych na mojej Wspaniałej Gilotynie, więc jest bardzo ładny.

Okładka natomiast jest z ręcznie malowanego płótna. Jest trochę bardziej zielonkawa, niż to widać na zdjęciach, ale jak na razie żadnym sposobem nie udaje mi się skłonić mojego telefonu do bardziej morskich kolorów. No nie i już. Niemniej jednak należy wierzyć na słowo, że jest morsko-niebieska, z perłowym połyskiem, i wbrew temu co z jakiegoś powodu widać na zdjęciach nie ma nic krzywego.

Na środku przykleiłam akwarelowy obrazeczek, obramowany starą, metalową klamrą. Klamra się zepsuła, więc jakiś czas nosiłam ją jako wisior, a teraz nadeszła pora na nową transfigurację. Ha! Wygląda trochę jak bulaj z morską wodą za oknem, a że wzór jest taki trochę wytarty, tym lepiej.

Wszystko to się składa na ładny, zgrabny szkicownik. Jak widać poniżej:

 

 

 

Prób ze złoceniem ciąg dalszy

No na serio, nie mogę się oderwać od tego. A to sobie popróbuję tak, a to siak, a samych końcówek wypalarki mam osiem… Tym razem sprawdzałam, co wyjdzie, jak pozłocę na gorąco twardą okładkę w płótnie malowanym mieszanką farby i kleju.

I to chyba był najładniejszy jak dotąd efekt.

Użyłam najcieńszej końcówki, zrobiłam bardzo pobieżny szkic na folii i hajda. Wykończywszy podstawowe linie, zaczęłam dodawać drobniejsze cieniowania, podwójne kreski i tym podobne. Wszystkie wyszły bardzo cieniutko i delikatnie, więc tu i ówdzie poprawiłam po konturach trochę  mocniej. Jeszcze mi  kreskowania nie wszędzie wyszły idealnie, ale ten niesforny rysunek bardzo mi się osobiście podoba. Może najbardziej z dotychczasowych złoceń.

Sam notes to kolejny mały (A6) drobiazg w twardej oprawie płóciennej, ręcznie malowanej farbą i klejem. Rysunek liścia jest wyzłocony folią na gorąco. Wyklejka to delikatnie marmurkowy papier. Bloczek uszyty jest ze zwykłego papieru 90 g. Wszystko jest porządnie, solidnie wykonane i widać, że strategia ćwiczenia na małych zeszycikach (już ich mam 11) bardzo się opłaca. Ten notes jest znacznie lepszy, niż kilka wcześniejszych, a już się cieszę na takie, które będą od niego jeszcze lepsze w przyszłości.

Ale na razie ten jest naprawdę w porządku. No czy to nie jest coś, co człowiek by od razu chciał zapisać? Pewnie, że jest 🙂

Dla wtajemniczonych. Pod każdym względem.

Ha! To było coś szczególnego.

Żeby zrobić ten notes, musiałam zrobić coś, czego jeszcze nie robiłam, mianowicie zaprojektować sama kratkę do pisania po koreańsku. Potem jakoś to zszyć, żeby było równo, co niestety nie do końca się udało. No i potem zabawa ze złoceniem i malowaniem! Same wyzwania i ciekawe problemy, czyli coś, co uwielbiam.

Zeszyt do pisania koreańskich znaków dostał twardą oprawę oklejoną ręcznie malowanym płótnem – ostatnio ta technika naprawdę mi dobrze idzie. Na wierzchu jest baaaaardzo precyzyjnie zamówiony napis – cytat, który ma Odniesienia według życzenia Właścicielki. Całe szczęście nie po koreańsku, bo mogłabym napisać coś niestosownego – moja znajomość koreańskiego jest absolutnie żadna.

Zastanowiwszy się nad fandomem, z którego pochodzi cytat, wybrałam jako motyw złocenia więdnące niezapominajki. Akurat były tak uprzejme, że więdły mi na klombie przed domem, więc uharatałam sobie brutalnie jedną i zrobiłam złocenie. Potem poprawiłam i wycieniowałam złocenie tuszem, a same kwiatki pomalowałam specjalnie wymieszaną z perłową – niebieską farbą akrylową, cieniusieńkim pędzelkiem.

Baaaardzo długo mi nad tym zeszło, ale biorąc wszystko pod uwagę – zeszyt jest całkiem przyjemny. Następnym razem będę wiedziała już jednak, jak sobie radzić z nietypowymi kartkami, kratkowanymi nieregularnie i dziwnie, a w ramach przeprosin za eksperymentowanie na jej zeszycie wysłałam Właścicielce oprócz zasadniczego notesu – jeszcze bloczek równo przyciętych kartek z podobną kratką.

A tak wygląda ten notes (należy zerknąć na kraaaaatkę!):

Z owocami

Był taki notes, który mi się  ohydnie rozjechał. Znaczy, zrozummy się dobrze: jak próbowałam go rozbebeszyć, żeby oddzielić okładkę od bloku i inne elementy, to po dłuższym mocowaniu się zrezygnowałam, chwyciłam za nóż i oberżnęłam co się dało, bo nie szło tego rękami rozerwać ani w ogóle zdemontować inaczej – kolejny dowód na to, że robię te notesy naprawdę mocne. No ale wizualnie się jakoś tak rozjechał. Był jeden z wcześniejszych, więc czuję się usprawiedliwiona. Tak troszeczkę.

W każdym razie postanowiłam oprawić go na nowo. Oszlifowałam i przystrzygłam blok kartek, wybrałam nowe wyklejki. Dałam nową zakładkę i kapitałki. Docięłam okładkę ponownie, bo chociaż poprzednia miała całkiem całe tekturki, to oderwanie od nich płótna i innych rzeczy okazało się KOMPLETNIE niemożliwe.

Obłożyłam okładkę tą udawaną skórką, co mi tak dobrze służy (Ciociu, dziękuję nieustająco). Na wierzchu namalowałam akrylami drzewko, ale właściwie nie wiem czemu dokładnie – tak mi w duszy zagrało. I dokleiłam szkiełka, żeby się błyszczało też. Wyglądają jak owocki, jakoś tak optymistycznie, choć drzewo jest bezlistne. Może drzewo dostało jakimś huraganem, ale nadal ma piękne owoce – te rzeczy, rozumiecie 🙂

I tak to sobie teraz wygląda.

Kajecik Złego Kanclerza

Takie mam skojarzenie z tym notesikiem. Jest poręczny – formatu A6 – i łatwo go schować w fałdach bogatych szat. Jest czerwony – kolor namiętności i ambicji, niezbędnych do knucia zdradzieckich planów. I ma ozdoby, które wyglądają dostatecznie prestiżowo dla szanującego się Złego Kanclerza!

Notesik ma twardą oprawę w malowanym płótnie – kolejny kawałek suszony na niedawnym upale – i przepiękną wyklejkę w indyjski deseń. Na okładce przykleiłam trzy elementy starej bransoletki z agatami. W efekcie zrobił się przyjemny drobiazg, ładnie pasujący do ręki. Tak to wygląda:

 

Auuuu!

Złocenie jest bardzo ciekawą techniką i uczę się coraz więcej. Najtrudniej jest tak dobrać szkic, żeby najważniejsze kreski były jak należy złote, żeby dodać rysunkowi dynamiki delikatniejszymi kreseczkami – a wszystko to przy użyciu dość grubego narzędzia, które szybko zmienia temperaturę i trzeba sprytnie nim operować, żeby utrzymać je nie za zimne i nie za gorące… Auuuuuu!

To nie wilk, to ja zawyłam, kiedy sobie oparzyłam palec 🙂 Ale jak ze wszystkim – im więcej się próbuje, tym więcej pewności w ręku.

Ale to tylko złocenie, a ten notes w ogóle jest fajny – trochę mniej ozdobny, niż kilka poprzednich, ale starannie zrobiony i dobrze leżący w ręku.

Uszyłam blok z szarego papieru 120 g, wyklejki są z eleganckiego papieru z motywem złotego kółka. To dlatego złocenie na skórce, przyklejone na okładce, też jest okrągłe. Okładka jest twarda, a do jej obciągnięcia użyłam jednego z tych malowanych płócienek, które ostatnio suszyłam na sznurkach 🙂 Efekt jest naprawdę zadowalający – powściągliwy i stylowy. A ta zieleń jest naprawdę śliczna.

O, proszę:

 

Zeszyciki na zwięzłe myśli i szkice na kolanie

Zrobiłam kilka malutkich zeszycików. Kombinowałam tak: skoro mi skomplikowane rzeczy wyszły krzywo, to trzeba zrobić kroczek do tyłu i wykonać porządnie coś prostego. Co jest NAJPROSTSZE, a co może potem posłużyć jako Drobne Upominki, Gratisy, Dodatki? No takie zeszyciki z pojedynczej składki. A też je trzeba przecież zrobić dokładnie i z dbałością o szczegóły.

No i planowałam zasadniczo zrobić cztery… ale potem tak mi się dobrze szyło i kleiło… że w końcu… zrobiłam OSIEM 🙂

Są nieduże – na pół zeszytu – w miękkiej tekturkowej oprawce z kieszonką w tylnej części. Z przodu mają okrągłe obrazki, które namalowałam dawniej i COŚ planowałam z nimi zrobić. Każdy ma 24 kartki, jest porządnie zszyty i w ogóle – bardzo przyjemnie się prezentują.

I co? Zadziałało. Zaraz następnego ranka zszyłam i skleiłam dwa solidniejsze, dziesięcioskładkowe bloczki do notesów i tfu, tfu, na psa urok, nic na razie nie jest krzywe 🙂

 

  

Festina lente

albo: jeśli się już zrobiło z entuzjazmu te 298473871 potknięć, należy zastosować autoironię!

No daaaaalej mi krzywo to wszystko wychodzi, ale w przypadku tego notesu akurat nie zmartwiłam się za bardzo. Po pierwsze, bloczek już spisywałam na straty, i uratowało go tylko dość radykalne cięcie mojej Przerażającej Gilotyny. Po drugie, no, na czymś się trzeba uczyć, więc lepiej już na bloczku, który I Tak Nie Jest Idealny. Po trzecie – no jest krzywe, ale jakoś tak mi się podoba i może po prostu zachowam go dla siebie. Bo ma te fajne czarne i białe kartki, więc się będzie dobrze rysowało, i ciekawie. Albo się może kiedyś komuś spodoba.

No więc jedyne, co mi pozostało, to do złocenia na okładce domalować upomnienie w sprawie przyspieszania rozmaitych czynności w oprawianiu, czyli czegoś, czego się nie powinno robić, i potem cisnąć między stokrotki. O, tak:

Niby nieudane, ale jakoś się trzyma

Poniżej wklejam zdjęcia notesików, o których niedawno wspomniałam. Oba są ze ślicznego, popielatego papieru, zszytego jak trzeba, i na tym w zasadzie kończą się pozytywne strony. No bo tu krzywo, tu nie docisnęłam, tu nieznany papier mi się skandalicznie pofalował, tu kapitałki źle docięte – a wszystko to jak ręka drgnęła, palce nie dociągnęły i ruch niepewny. Bardzo bardzo irytujące.

No ale. Jeśli się nie wezmę i nie zrobię kilku notesów mniej udanych, to nigdy nie wrócę do robienia bardziej udanych, a ostatnie tygodnie, ku mojemu nieskończonemu zdumieniu, to jeden ciąg pytań, czy już robię notesy na nowo!

Więc nie mam zamiaru załamywać rączek, tym bardziej, że im to z pewnością dobrze nie zrobi, i tak czy inaczej wrzucam ku pamięci te tutaj nowe początki.

Jeden z nich oprawiłam w płótno (grzbiet)  malowane ręcznie na czarno, w cudowny marmurkowy papier (jak wspomniałam, dostałam prezent!) i ozdobiłam FIMO-wym medalionem z Insygniami Śmierci (Harry Potter), do czego zainspirowała mnie nowa Właścicielka jednego z moich notesów. Wyglądałoby to prześlicznie, tym bardziej, że wyklejka jest zjawiskowo piękna, ale oczywiście jak wyżej wspomniano, trochę mnie się rozlazło.

Drugi ma okładkę z dodatkową warstwą cienkiej gąbki, i oklejony jest płótnem malowanym na morsko-zielony kolor. Ma również piękną wyklejkę (papier Pepin wciąż mi bardzo pasuje do wyklejek, pod każdym możliwym względem). Uwaga – to ten notes, który pozłociłam! Mój pierwszy! Co zapewne widać, i nie jest to coś szczególnie korzystnego, ale jestem i tak bardzo zadowolona. Zaś wspomniana kilka wpisów temu zapomniana linia została uzupełniona pędzelkiem i jeszcze dodałam cieniowanie rysunku, co wyszło na dobre całemu ornamentowi.

Jak widać z powyższego, nie tylko perfekcja może przynieść satysfakcję – nawet, po prostu, kroczek naprzód, to zawsze już jest coś!

Oghamy jakieś takie

Krzywo mi się skórka przykleiła, stwierdziłam ponuro, patrząc na – w założeniu – całkiem klasyczny, normalny notes ze skórzanym grzbiecikiem. A wszystko inne takie fajne: równiutki blok z naprzemiennych białych i kremowych kartek (120 g), i zieloniutka zakładka, i zielone wyklejki, i udatnie ufarbowane płótno. No do licha, do licha i jeszcze raz do licha. Odczułam Głęboki Smutek, po czym stwierdziłam, że trzeba wykorzystać starą mądrość IT: it’s not a bug, it’s a feature.

I wszystko to potraktowałam na złoto różnymi krzywymi runami, futhorkami, oghamami i tym podobnymi, bez żadnego porządku, z wykorzystaniem obrazów pochodzących z kościanych i kamiennych zabytków. Na złoto, ma się rozumieć, moim ulubionym tuszem.

Zajęło mi to oczywiście jakieś 42039847 lat, ale, szczerze mówiąc, w tych wszystkich głupich chorobach należy zawsze być wdzięcznym Panu Bogu, jak jakiś czas nie jest stracony, a czas spędzony w warsztaciku nigdy nie jest stracony.

No i wprawdzie skórka nadal jest krzywo, ale myślę, że osiągnęłam cel: mnie zdecydowanie przestało to przeszkadzać, i mam nadzieję, że innym też nie będzie.