Mam nadzieję, że nic.
W każdym razie nie te. Bo przyznam, że bałabym się odrobinę, gdyby one się miały jeszcze do mnie odzywać.
Zrobiłam ryby, dwie. Z gatunku Psychrolutes marcidus . Znane szerzej pod swoją angielską nazwą – blobfish. Dla młodego miłośnika ryb. Z Fimo. Wciąż nie do końca mogę się z tego faktu otrząsnąć, ponieważ dążyłam do jak najwierniejszego odwzorowania tych stworzeń, a są one, no… niezwykłe.
Na kulce ze zgniecionej folii aluminiowej uformowałam ciała z Fimo w cielistym kolorze i tyle przerażających szczegółów ile zdołałam. Następnie pomalowałam wszelkie zakamarki starannie dobraną brązową i różową farbką. A potem, co stanowiło jakieś 90% czasu pracy, poszły cztery (miejscami pięć) warstwy lakieru. Który niestety i tak się niezupełnie sprawdził, bo doszły mnie słuchy, że w upale się zaczął nieco kleić, co naprawdę złamało mi serce. Niemniej jednak to właśnie lakier zapewnia rybkom pożądany śluzowaty, oślizgły wygląd. Przyznam, że z tego malowania naprawdę jestem zadowolona – wyszło całkiem realistycznie.
Miłośnik rybek doniósł, że są okej, a to dla mnie zdecydowanie najważniejsze.
uuuuuuuuuuuuuuch……………………fuj!
I ale jaka stronka przejrzysta (w każdym znaczeniu)! Oraz zieloniutka.
Miłośnik uważa fakt, że się kleją za dodatkowy bonus urealniający 😉
Codzienne oglądanie rybki spoczywającej na maleńkiej podusi i troskliwie otulonej kołderką zdecydowanie krzywdzi mi mózg 😉