Dwa notesy w słońcu

Kupiłam piękny, sztuczny zamsz w kilku kolorach, trochę na wariata, bo nie miałam pojęcia, czy to w ogóle się nadaje do oprawiania. Ale całe szczęście okazało się, że tak. Złocenie wygląda na nim trochę dziwnie, i ciężko zrobić wyraźny rysunek – podobnie jak na zwykłym zamszu oczywiście. Ale to nie oznacza, że zupełnie niczego nie da się z tym zrobić.

Natomiast materiał przepięknie przyjmuje farby! Nic się nie rozlewa ani nie robi głupich dowcipów, ma się pełną kontrolę nad efektami i bardzo mi się to podoba.

Niemniej jednak, gładki sztuczny zamsz też jest bardzo wdzięczny i wygląda ślicznie, więc robiąc okładki z tego jednego kawałka ciepłożółtego materiału jedną zrobiłam ozdobioną, a drugą – gładką.

Mniejszy, zdobiony, jest właśnie malowany i złocony, nie za gruby, w poręcznym formacie. Większy, o biało-żółtych kartkach i ślicznej wyklejce w stylizowane motyle, jest bardzo miły i kiziaty (trafił zresztą w miłe rączki pewnej panienki, która odwiedziła niedawno nasz dom – Emilki, która ozdobiła go sobie wedle własnego upodobania).

Ale na pewno jest ten zamszyk obiecujący i warto z nim pracować.

O, takie są efekty:

Dobranoc, lisku

Ufarbowane na brązowo płótno aż się prosiło o coś… jesiennego. Ale nie aż tak, jak powiedzmy kasztany, tylko… no… takiego luźno mi się kojarzącego z jesienią. I w końcu pomyślałam: lisek! Tak żeby sobie spał (bo jak wiadomo, kiedy idzie oto jesień, człowiek tylko leżałby i spał. No to pewnie lisek jeszcze bardziej).

Jest więc notes z liskiem, wyzłoconym na malowanym płótnie. Ma ten przyjemny format nieco mniejszy od zeszytowego, i jest zrobiony z kartek w kratkę i gładkich. No naprawdę, strasznie mi się to podoba – dokładnie w ten sposób najlepiej widać, jak bardzo inne są ręcznie robione notesy.

Wyklejkę też dobrałam tak, żeby pasowała do liska, i do jesieni (jeśli nie mam dobrego powodu, żeby tego nie robić, trzymam się chętnie papierów Pepin, o ile są na jakiejś przyjemnej wyprzedaży, do licha). Wykończyłam skórkową kapitałką i czerwoną zakładką.

Jest pod babie lato? Jest.

 

Myśli dobrze zabezpieczone

Kolejny z notesów inspirowanych tym pierwszym, ze smokiem, który miał kartki w kratkę oraz gładkie. Ten posunęłam o krok dalej i zrobiłam go z trzech rodzajów papieru: gładkiego, w kratkę i w szeroką linię. Powinno się w nim całkiem przyjemnie prowadzić różnego rodzaju zapiski.

Jest też fajnego formatu: trochę smuklejszy, niż przeciętny zeszyt. Bardzo lubię takie nietypowo przycięte notesy – ostatecznie od tego są ręcznie robione, żeby nie były jak wszystkie, prawda?

Potem dołożyłam okładkę z malowanego na czarno płótna i wyzłociłam na niej rysunek kluczy na kółku, bo tak złożony notes wydał mi się rzeczą wartą dodatkowych symbolicznych zabezpieczeń 🙂 na grzbiecie, nota bene, też ma malutkie złocenia.

Plus wyklejka ze stylizowanym, geometrycznym wzorem, i już jest całkiem fajny, oryginalny notes na bardzo sekretną i skomplikowaną umysłowość. O.

Coś dla siebie

Dostałam kiedyś od mojej ukochanej siostry trzy notesy Moleskine – duże, prawie A4, w kartonowej oprawce, z pięknego, kremowego papieru. Zużyłam je do różnych rzeczy, ale z jednego została mi część niezarysowanych kartek. Szkoda mi ich było, a akurat nie mam melodii do dużych formatów, więc wycięłam je starannie i uszyłam z nich sobie nowy notes do torebki.

Nie tylko zresztą papier od siostry, okładka jest też rodzinna: z tapety od cioci. Śliczna, niebieskopopielata, miła w dotyku. Pozłociłam okładkę rysunkiem paproci, czymś bardzo dla mnie osobistym i bardzo przytulnym, i dodałam wyklejkę z pawimi piórami. Wszystko to się dla mnie składa na przedmiot budzący jakoś tak poczucie bezpieczeństwa, intymny i przyjazny, aż prawie mruczący dobre słowa, kiedy się go weźmie do ręki.

Więc na pewno zachowam ten notes dla siebie. Każdemu potrzeba czasami takich swoich, swojskich przedmiotów, które same przytulają się do dłoni.

Zawsze, kiedy robię notes dla określonej osoby, staram się włożyć w tę pracę szczególnie dużo miłości i zaangażowania. Wierzę, że jeśli tak zrobię, to nowy notes będzie taki – prawdziwszy, przyjaźniejszy i bardziej prywatny. Że będzie po nim widać moją życzliwość i zainteresowanie tym, co się znajdzie na zszytych przeze mnie stronach. Mam nadzieję, że Właściciele tych notesów jakoś to wszystko poczują, bo sobie samej właśnie też sprezentowałam taki wymowny i pełen znaczeń egzemplarz i jak najbardziej czuję to, jak tylko go otwieram.

Za dużo filozofowania nad prostym wyrobem papierniczym? Może, ale przekonałam się, że ręcznie robione przedmioty w ogóle tak mają i – tak trzeba nad nimi pracować.

 

Z miłorzębem

Drugi z notesów wyciętych ze starego brulionu, wspomnianych w poprzedniej notce, jest nieco mniejszy. Dlatego podczas przycinania zrobił się jakiś taki nieproporcjonalnie długawy i go przycięłam. To pozostawiło mnie w posiadaniu niedużego pęczka równiutko ściętych karteczek, za dużych żeby je tak po prostu wywalić, ale za małych na szycie samodzielnego notesu. Hmm.

Najpierw więc oprawiłam zaplanowany notes. Jest bardzo przyjemny i poręczny – ma ozdobne wyklejki i twardą oprawkę, obciągniętą ręcznie malowanym płótnem. Czy nie wyszło ładnie? Mnie się bardzo podoba, trochę jak wschód słońca. Na to poszło złocenie – starannie wyrysowany liść miłorzębu, co zaproponował mi młodszy synek.

No ale jeszcze zostały te karteczki! Skleiłam je więc starannie w bloczek i dodałam okładkę z tego samego papieru ozdobnego, z którego zrobiłam wyklejki – akurat zostało tyle dużych ścinków, że się wszystko pomieściło. I w ten sposób zrobił mi się zestawik dwóch notesów, a właściwie notesu i bloczku kartek, co wygląda bardzo uroczo i co chyba będę co jakiś czas powtarzać, bo naprawdę mnie cieszą takie komplety. O, proszę – czy nie wygląda to przyjemnie?

Ślimaczku /Wspinaj się na górę Fuji /Ale powoli, powoli!

Bardzo lubię to haiku. Bardzo. Chociaż, jako że jestem posiadaczką ogrodu, moje uczucia do ślimaków są mocno powściągliwe. No, mało entuzjastyczne. No, może tak trochę je wyrzucam za furtkę. Ślimaki, nie uczucia. No nie, nie, nie, nie kochamy się ze ślimakami. Lecz kochamy się z haiku.

Niemniej jednak te w skorupkach, ślimaki, nie haiku, są do zniesienia, a poza tym są bardzo interesująco skomplikowanymi stworzeniami w sensie plastycznym, i zapragnęłam sobie takiego umieścić na notesie.

Notes jest w kratkę, ze zrecyklingowanego brulionu. Wycięłam z niego dwa zbliżone do kwadratu notesy i to jest właśnie pierwszy z nich, nieco większy. Ma, jak sądzę, ze czterdzieści kartek może.

Nie ma za to zakładki, bo uznałam, że skoro już zdecydowałam się na podstępnego ślimaka, to należy go, notes, nie ślimaka, zawiązać dla bezpieczeństwa wstążkami, żeby ślimaki nie nalazły do środka i nie zajęły miejsca przeznaczonego na Poważne Notatki. No więc są satynowe, pomarańczowe wstążki do wiązania. W środku piękna wyklejka, nie ślimaki.

Okładka jest twarda, obciągnięta pomalowanym ręcznie akrylami płótnem. Jak widać, smugi nadal rządzą, tylko tym razem zestawiłam je  nieco śmielej 🙂 No i oczywiście ślimak – wyzłocony na gorąco folią. Mam wrażenie, że coraz lepiej mi te złocenia wychodzą.

No i tak powstał cały notesik – pewnie pasuje najlepiej do powolnych i spokojnych refleksji.

Albo ewentualnie do nieopanowanego wyżerania sałaty i astrów, kto wie.

Bubo bubo

Złocenia, tak sobie pomyślałam, szczególnie pasują do motywów przyrodniczych. I zabrałam się za szkicowanie na folii puchacza, bo puchacze są świetne, rozpoznawalne i interesujące.

Mają też do licha i trochę różnych dziwnych piórek i cieniowanych lotek, i gładkich pazurów, i puchatych podwójnych podbródków, ale to się okazało dopiero w trakcie, no ale w tym czasie to już byłam w połowie rysowania, i przecież nie wyrzucę całkiem dobrego kawałka folii do złocenia… Minęło niemało czasu i wiele skomplikowanych szyderstw na temat wyboru przeze mnie tematu, i mogłam już się zabrać za powtarzanie tego samego, psiakość, rysunku, tylko teraz trudniejszym sposobem, bo kolbą do wypalania 🙂

A pracowałam na bardzo pięknym notesie i byłoby mi ogromnie żal, gdybym go spsuła. Z kremowego papieru, dość gruby, z piękną wyklejką w stylizowane listki, wspaniale leży w ręce. Ma oprawkę z zielonego, malowanego płótna – w jaśniejszych odcieniach, niż moje dotychczasowe malowane materiały. Wydaje mi się taki trochę bardziej męski, a może po prostu – przygodowy? (bo mnie się mężczyźni kojarzą od dzieciństwa z dzielnymi inżynierami z Verne’a oraz Old Shatterhandem; ach, te późniejsze rozczarowania, kiedy odkryłam normalnych ludzi).

W każdym razie trud się opłacił. Złocenie wyszło jak należy, i notes jest jeszcze bardziej przygodowy, i dostojny Bubo Bubo łypie z okładki podejrzliwie.

Nie ma co, będzie więcej złoceń ornitologicznych.

Kochajcie wróbelka, dziewczęta!

Mam duży żal do cywilizacji, że pozbawiła nas stad wróbli. Ja jeszcze pamiętam z dzieciństwa stada wróbli, ale teraz zobaczenie choćby kilku naraz to już sensacja. Jakoś mi tak źle z tym faktem. Nie podoba mi się perspektywa świata bez wróbli.

Częściowo dlatego, a częściowo z powodu takiej sobie ot, letniej fantazji, wykończyłam złoceniem z wróblem  pewien zgrabny i bardzo udany notes. To ten mój ulubiony format oberżniętego do kwadratu zeszytu A5 – najnajlepszy i najwygodniejszy, jaki znam. Ma piękne, kremowe kartki 120 g, wyklejkę w indyjski wzór i satynową zakładkę. Oprawa jest z mojego malowanego płótna – i znowuż fotografia z jakiegoś powodu pokazuje ten kolor jako bardziej niebieski, niż morski, ja tego nie rozumiem 🙂 Ale jest bardzo ładna i złocenie ślicznie wyszło na tym materiale.

Jedno, co mnie trochę martwi, to fakt, że złoto z wróblem tak średnio idą w parze. Pewnie lepiej byłoby użyć kolorowej folii w  – bo ja wiem – popielatym albo brązowym kolorze. Ale może nie, może wróblowi należy się taka bardziej ozdobna forma, skoro w naszych zaroślach przestał już być pospolitym gościem, a zaczął – rzadkim ptakiem?…

 

 

Latarnia morska, gwiazda niewzruszona

– pozostaję w klimatach wakacyjnych. Bardzo lirycznie w dodatku, bo z mojego ukochanego sonetu Szekspira ten tytuł, a także ogólnie inspiracja, albowiem myślę ostatnio bardzo dużo o miłości.

Notesik nadaje się znakomicie zarówno do rysowania gwiazd niewzruszonych, jak do pisania sonetów – jest z białego papieru 120 g, czyli takiego troszkę sztywniejszego. Format ma mój ulubiony – oberżniętego o 1/3 zeszytu. To jest bardzo dobry format, wygodny do torebki, dostatecznie duży, żeby coś naszkicować.

Oprawiłam go w ciemnoniebieskie płótno – z tych ręcznie malowanych – więc jest niebieskochmurzasty. Początkowo chciałam ozdobić tę okładkę czymś bardziej oczywistym, na przykład gwiazdami, ale w końcu doszłam do wniosku, że lepiej będzie – pozłocić obrazkiem latarni morskiej.

Ma piękną wyklejkę z tego ślicznego włoskiego papieru w pawie pióra – już go kilkakrotnie używałam, zawsze z doskonałym efektem. Ma też oczywiście zakładeczkę. Nic mu nie brakuje, tylko sonetów w środku nowych, i gwiazdozbiorów naszkicowanych, albo czegoś w tym rodzaju…

Bazyliszek a sprawa polska

Patriotyzm lokalny to mój ulubiony rodzaj patriotyzmu. Mieszkając w Wieliczce, a wcześniej w Krakowie, zaliczam się oczywiście do krakowskiego grajdołka kulturowego i kocham wielką miłością niektóre jego kawałki. Te, których nie kocham, traktuję mniej więcej tak, jak tradycja nakazuje traktować niesfornych członków rodziny: no wywraca człowiek oczami, ale im przecież pozwala opowiadać tę samą historyjkę po raz 45, znajdzie miłe słowa dla nowego wazonu i przygotuje dwie miski sałaty, bo wiadomo, że babcia jedną zje sama.

Mam takie podejście do legend krakowskich. Słyszałam je od dzieciństwa i przegryzłam się już nie na drugą, ale trzecią ich stronę. I uważam, że one się lenią! One się nie prezentują auto! Do czego to dochodzi – jak spyta się przeciętnego, polskiego zjadacza chleba, z czym mu się kojarzy pliniuszowy Bazyliszek, to stwierdzi, że z Warszawą (zakładając, że nie powie, że z Harrym Potterem).  Moje własne, przyzwoicie oczytane dziecko w moim własnym domu mi odparło, bezczelne, że Bazyliszek to z Warszawy! (A więc chciałeś syneczku tę nową grę, taaaaaaak? 🙂 ).

No może i coś w tym jest, ale nie wszystko. Bazyliszek był w Warszawie, ale przecież i w Krakowie i zygmuntowskim Wilnie, i gdzieś chyba jeszcze na Śląsku. Krakowska wersja legendy osadza go w podziemiach Pałacu pod Krzysztofory, gdzie natknęła się nań kucharka, goniąca koguta przeznaczonego na obiad. Nie wiem jak komu, ale mnie się zdecydowanie bardziej podoba swojska, zdeterminowana i ciekawska kucharka, niż skazaniec, choćby i cwany.

Bazyliszek – krakowski! Krakowski! – wylądował zatem na moim notesie. Notes jest różowy, a Bazyliszek złocony. Uważam, że ten różowy udatnie oddaje hołd krakowskiej kucharce. Umówmy się na tę wersję legendy, w której traci ona tylko skarby, a nie przytrzaśniętą przez drzwi piwnicy piętę, dobrze?…